LICZBA WYŚWIETLEŃ

piątek, 15 maja 2015

CZĘŚĆ 108

Zielonooka dziewczyna ułożyła głowę na klatce piersiowej profesora, wsłuchując się w bicie jego serca. Mężczyzna zaś delikatnie zataczał dłonią kółka na jej, nieco już zaokrąglonym, brzuchu.
F: Zabieram cię do Leśnej Góry. - Szepnął, zakręcając sobie jej rudy kosmyk wokół palca drugiej dłoni.
W: Yhmmm... - Mruknęła niby z aprobatą, choć tak na prawdę najchętniej leżałaby tak dalej. Już od godziny odpoczywali na wielkim łóżku snując plany na przyszłość, zapominając o całym świecie. O całym świecie, z Woźnicką siedzącą od 60 minut w holu przy recepcji włącznie. Internistka nieco już zaczynała się obawiać, czy w ogóle uda jej się wrócić jeszcze tego samego dnia do Leśnej Góry, a bardzo zależało jej na jak najwcześniejszym powrocie do domu - następnego dnia miała zaplanowaną randkę z niezwykle przystojnym Włochem i chciała się wyspać, by uniknąć "worków" i sińców pod oczami, a miała jeszcze do obmyślenia kreację, makijaż, fryzurę, paznokcie do umalowania... mówiąc wprost: pełno roboty niecierpiącej zwłoki. Toteż zmartwiona możliwością pokrzyżowania się planów na następny dzień, dziewczyna udała się z powrotem do pokoju numer 245. Wpadła do apartamentu i stanęła w miejscu spoglądając na nich. Wiktoria jednak nie zamierzała odrywać się od męża (który próbował ją od siebie odsunąć, nieco skrępowany taką sytuacją), z resztą nie Ruda zwróciła na siebie uwagę blondynki. profesor bez krawata, z odpiętymi pierwszymi guzikami i podwiniętymi rękawami śnieżnobiałej koszuli wyglądał jeszcze bardziej pociągająco niż zwykle. "Byłby lepszy niż jakiś tam Włoch..." - Przemknęło przez myśl internistce, która teraz zlustrowała go od góry do dołu na dłużej swoje spojrzenia zatrzymując na kroczu mężczyzny. Na szczęście Consalida, która zaczynała pakować swoje rzeczy nie zauważyła gdzie wędruje wzrok jej koleżanki, lecz uwadze profesora to nie umknęło. Mężczyzna skarcił ją spojrzeniem, więc i internistka przypomniała sobie, że po pierwsze: jest mężem jej przyjaciółki, po drugie: jest jej bratem. "W końcu nie zamierzam mieć z nim dzieci, wystarczyłaby dobra zabawa..." - Próbowała sobie tłumaczyć drugi argument przemawiający na "nie" dla ich bliższej relacji. Swoje fantazje jednak zdecydowała pozostawić nieziszczone dla siebie. "Cholera, czemu on musi być taki przystojny?!" - Zastanawiała się, pomagając Consalidzie pakować ubrania do walizki. "Zwariowałam, kurwa, zwariowałam." - Powróciła do rzeczywistości.

Zatrzymali się tuż za Polską granicą w jednej z luksusowych restauracji. Rudowłosa dziewczyna wyskoczyła z samochodu rozglądając się po pięknej okolicy i zarzuciła na ramiona krótki, beżowy płaszczyk.
W: Pójdę do łazienki, zaraz wracam. - Oznajmiła oddalając się od nich.
Blond lekarka już miała udać się za nią, gdy zatrzymał ją profesor chwytając dziewczynę za rękę. Zatrzymała się i stojąc tuż przy nim. Spojrzała chirurgowi w oczy i z uśmiechem spytała:
Ag: Jakiż masz do mnie interes?
Profesor puścił jej dłoń i zrobił krok do tyłu, by zwiększyć nieco dzielącą ich odległość, która do tej pory wynosiła może dwadzieścia centymetrów.
F: Opanuj się, kobieto. Co ci odbiło?!
Ag: Ja? Przecież ja nic nie robię. - Odparła udając, że nie ma pojęcia o co mu chodzi.
F: Posłuchaj, dziewczynko. Nie wiem, czy ty już masz taki styl bycia, że spojrzeniem zapraszasz do łóżka wszystkich mężczyzn, czy coś dzisiaj ci odbiło, ale nie chcę być w to plątany. Ja sobie nie życzę, żeby moja siostra, przyjaciółka mojej żony mnie podrywała.  I to, uprzejmie cię proszę, zapamiętaj sobie. - Chirurg udał się w stronę restauracji, a internistka pobiegła za nim.
Ag: Oj przepraszam! - Krzyknęła dorównując mu kroku. - Ale czy ty musisz być tak przystojny? - Postanowiła iść w stronę żartu i śmiechu. Wiedziała, że dziś się nieco zagalopowała i nie powinna pozwalać sobie na takie zachowanie. Bardzo nie chciała by mężczyzna żywił do niej o to urazę.
F: Agato, czy ty jesteś normalna? - Spytał, przyglądając jej się uważnie.
Ag: "Normalność jest nudna" - profesor doktor habilitowany nauk medycznych Andrzej Falkowicz. - Zacytowała i odwróciła się do tyłu tak energicznym ruchem, że machnęła lekarzowi po twarzy swoimi blond włosami. Dziarskim krokiem skierowała się do restauracji. - A ty nie idziesz? - Spytała będąc już przy wejściu do ekskluzywnej knajpki. Spojrzała na niego, dalej idąc tyłem i nie zauważywszy krawężnika zahaczyła o niego dwunastu centymetrowym obcasem czarnych szpilek. Upadła na beton, przeklinając pod nosem. Spojrzała w stronę nieco rozbawionego profesora. - Nie ciesz się tak, żyję! - Krzyknęła w jego stronę, rozmasowując obolałą kostkę. Szpakowaty mężczyzna powolnym krokiem podszedł do niej i szarmancko podał jej dłoń. Dziewczyna wstała z ziemi mrucząc po nosem "dzięki" i już nawet na niego nie spoglądając udała się do drzwi lokalu.

Dnia następnego w domu Falkowiczów:
Profesor wszedł do salonu, gdzie jego żona popijała herbatę z porcelanowej filiżanki w wzorek drobnych kwiatków malowanej ręcznie w Ćmielowie. Dziewczyna z zadowoleniem pałaszowała ciastka, usprawiedliwiając się tym, że Hana nakazała jej dużo jeść. Co prawda Goldberg raczej nie miała na myśli ciastek i czekolady, ale cóż... kobiecie w stanie błogosławionym wszystko trzeba wybaczyć. Szpakowaty chirurg coś o tym wiedział po ostatnich przejściach z małżonką.
F: Wiki, jesteś pewna, że mam iść do pracy? Mogę wziąć kilka dni wolnego... - Profesor rozsiadł się obok dziewczyny.
W: Spokojnie, na 9.00 umówiłam się z Agą.
Profesor przewrócił oczami, na co Ruda parsknęła śmiechem, lecz jemu do śmiechu nie było. Zdążył już spostrzec, że Woźnicka zbyt dobrego wpływu na koleżankę nie ma, a już na pewno nie opiekuje się właściwie ciężarną. Najchętniej zostałby w domu z żoną, ale w końcu ktoś na tą, w najbliższej przyszłości mającą się powiększyć do pięciu osób rodzinę musiał zarobić.
W: Oj nie bój się, będziemy grzeczne.
F: Powiedzmy, że w to wierzę. - Zdegustowany wstał, całując kobietę na pożegnanie i wyszedł z domu, modląc się by po powrocie zastać zarówno Wiktorię, jak i dom w całości.

Półtorej godziny po wyjściu ordynatora w willi pojawiła się blond lekarka (co prawda powinna ona być w pracy, lecz lenistwo wzięło górę, a z racji, iż była na kontrakcie większych kłopotów z wolnym dniem nie miała). Wraz z Rudą przeglądały ulubione strony internetowe z ubraniami, lecz dość szybko im się to znudziło i wtem jak na zawołanie w głowie Consalidy zaświtał kolejny "genialny" pomysł. Choć Agata na początku próbowała się temu opierać (choć uważała, że pomysł przyjaciółki jest świetny, ale domyślała się także, że brat urwie jej głowę jeśli do tego dopuści), już po kilku minutach internistka wraz z koleżanką wychodziła z domu, by ziścić ten genialny plan.
I w taki właśnie sposób dwie i pół godziny później na środku ich pięknego, eleganckiego salonu stało wielkie zwierzę. Warzyło około 40 kilogramów, wesoło merdało ogonem i wszędzie zostawiało tony swojej złotej sierści, a gdy ziewało ukazywało zęby dwa razy większe od ludzkich. Tym zwierzęciem był pies, wielki pies o jakże wdzięcznym imieniu "Rampo".
Ag: On nas zabije. - Pokręciła głowę, nie dowierzając, że na prawdę dała się na to namówić.
W: On? Nie gadaj głupot, wygląda przyjaźnie. - Rudowłosa dziewczyna przykucnęła przy zwierzęciu i pogłaskała go po wielkim łbie.
Ag: O Falkowiczu mówię! - Krzyknęła, nieco poddenerwowana. Gdy jechały do schroniska bawiła je wizja zirytowanego profesora, lecz teraz wiedziała już, że wcale tak wesoło nie będzie, zaś beztroska Consalidy doprowadzała ją do szału.
W: A ty się nie miałaś odstroić na randkę z Włochem? Zaraz ci oczka umaluję, tylko go nakarmię. Chodź, Rampo! - Zawołała zwierzaka, a ten widząc, że chwyta za worek z karmą podążył za nią. Woźnicka zaś usiadła na kanapie, brodę podpierając na dłoniach, załamana tym do czego dopuściła. "Ręce mi, kurwa, śmierdzą psem!" - Pomyślała niezadowolona i udała się do łazienki.

Profesor przekręcił klucz w zamku, zadowolony, że ten jeden raz jego żona nie zapomniała o zamknięciu drzwi. Wszedł do willi i wtem rzucił się na niego wielki pies, prawie go powalając, a zadowolenie lekarza nagle zniknęło.
F: Wiktoria! - Wrzasnął.
W: Rampo! - Do salonu wpadła Consalida.
F: Co to jest? - Spytał, wskazując dłonią na zwierzę.
W: Aaa to.... to jest pies.
F: Nie no, brawo! Co to coś robi w moim salonie?!
Wiktoria popatrzyła przez chwilę na kundla, po czym odpowiedziała, jakby było to odkrycie drugiej Ameryki:
W: Siedzi.
F: Wiktoria. - Warknął wściekle, spoglądając na wielkie psa. - Masz to oddać.
W: Nie! - Zaprzeczyła stanowczo. - No, zobacz jaki on jest uroczy. Już cię polubił.
F: Ale bez wzajemności. Ja go oddaję,  nie będzie mieszkać z nami jakiś zapchlony kundel.
W: Albo on zostaje, albo oboje się wyprowadzamy. - Oznajmiła, obejmując czworonoga.
F: Nie zachowuj się jak dziecko. Jesteś w ciąży, pies przenosi zarazki... - Przekonywał.
W: Hana powiedziała, że mogę go mieć.
F: Ale ja mówię, że nie możesz. Ja go odwiozę, a my porozmawiamy potem. - Zakomunikował głosem nieznoszącym sprzeciwu. Dziewczyna chciała zaprotestować, lecz jej na to nie pozwolił. - Ranczo, idziemy.
W: Rampo! Ma na imię "Rampo"!
F: Zwierzęta i tak reagują tylko na pierwszą sylabę swojego imienia. - Odparł, zabierając z komody smycz. - Chodź, ty paskudo. - Profesor wyprowadził psa z domu, a Wiktoria niezadowolona usiadła na kanapie zastanawiając się jak odzyskać czworonożnego przyjaciela.

Na szpitalnym korytarzu izby przyjęć tłum kłębił się już od kilku godzin. Tegoż pięknego dnia doktor Krajewski miał za zadanie pełnić dyżur na izbie, lecz Adam, jak to Adam - zbytniej ochoty na to nie miał. A z racji, iż Adaś nauczony był przez mamusię, że zawsze powinien robić tylko to, co go uszczęśliwia uznał, że skoro przyjmowanie pacjentów na izbie nie sprawia mu przyjemności - robić tego nie będzie i od czasu rozpoczęcia swojego dyżuru flirtował z wdzięczącą się do niego blondynką o zdecydowanie zbyt dużej ilości botoksu w czerwonych ustach. Na czym to my skończyliśmy? Doktor Krajewski nie zamierzał dziś przyjmować żadnego pacjenta, lecz  jednemu z przybyłych odmówić nie mógł. Kimże był ten wyjątkowy pacjent? W drzwiach gabinetu stał sam profesor Andrzej Falkowicz. Patrzył spode łba na brata, zaś prawą dłonią mocno uciskał (przez warstwę gazików oczywiście) ranę znajdującą się na jego lewej ręce.
Ad: Stary, ty żeś się w jakąś bójkę wdał? Kurde, trzeba będzie na kominie napisać, a ja komina nie mam...
F: Adam! - Warknął w stronę brata.
Ad: Uuuuu, niewesoło... - Stwierdził, wskazując mentorowi zieloną leżankę, zaś blond pielęgniarka widząc minę profesora zorientowała się, że może chcieć się on na kimś wyżyć, a ona bardzo nie chciała tracić pracy, więc ewakuowała się z gabinetu.
Krajewski oczyszczał ranę, gdy profesor opowiadał mu o tym cóż mu się przydarzyło, a mianowicie: Gdy już prawie oddał Ranczo, czy tam Rampo do schroniska podłe zwierzę postanowiło, że będzie pokutował za swoją bezduszność i ugryzło go w rękę.
Ad: Rany po ugryzieniach psów kiepsko się goją... - Oznajmił. - Ale lepiej niż po kotach. - Dodał, gdy został zgromiony wzrokiem przez brata.
F: Sam cię tego uczyłem, ciołku. - Mruknął w stronę Krajewskiego.
Ad: Wezmę twoje operacje... - Zaproponował.
F: Dobrze wiem, że nie weźmiesz. - Odparł, gdyż jak nikt znał Adama.
Ad: Dobra, wezmę część twoich operacji. - Obiecał. - Nieźle się załatwiłeś... - Skwitował. Wtem do gabinetu wpadł zziajany Stefan.
T: Panie... - Próba złapania oddechu. - Profesorze.... - Tretter dalej dyszał. - Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem. - Dyrektor oparł się o biurko, łapiąc oddech.
F: Niezmiernie się cieszę... - Mrukną w stronę szefa.
T: Czy pan na prawdę nie może zachowywać się odpowiedzialnie?! Co pan najlepszego narobił?! - Stefan wybuchł, gdy udało mu się zacząć normalnie oddychać. - No ile on nie będzie mógł pracować?! Ile, mów! - Spojrzał na Krajewskiego z żalem.
Ad: Z dwa tygodnie... - Burknął, niezbyt przejęty.
T: Dwa tygodnie.... dwa tygodnie.... - Starszy, łysy mężczyzna zaczął nerwowo chodzić po gabinecie. - Dwa tygodnie, to... 14 dni. 14 dni raz średnie 280 punktów dziennie wyrabiane przez profesora to... - Teraz Stefan zaczął żałować, że wagarował podczas lekcji matematyki, gdyż za Chiny nie buł w stanie obliczyć ile punktów straci przez tymczasową nie dyspozycyjność profesora.
F: 3920. - Odparł od razu bez zająknięcia.
T: 3920?! - Wrzasnął z niedowierzaniem. - Razy 8 złotych za punkt od NFZu... Toż to... - I Stefan znów nie mógł obliczyć, ile będzie stratny.
F: 31360.
T: 31360 złotówek?! O takich? - Stefan wyjął z kieszeni jednozłotową monetę i pokazał ją profesorowi.
F: Tak, panie dyrektorze. 31360 takich monet.
T: Matko Boska... Przecie ja sam tyle nie wyrabiam przez rok! - Krzyknął zdenerwowany. - Nie no, teraz to już ten szpital na pewno upadnie... - Panikował. - Więcej tej maści dawaj! - Upomniał Krajewskiego. - Tu nie chodzi o byle jaką rękę, ale o rękę, która przynosi nam w dwa tygodnie 31360 takich monet! - Tu Tretter powtórnie pokazał Adamowi jednozłotową monetę, jednak trzymał ją mocno w palcach, na wypadek gdyby chirurg chciał mu ją wyrwać i uciec. W końcu tyle się teraz słyszy o różnych bandytach i napadach...  - Albo nie! Przecież maść kosztuje, a my teraz nie mamy pieniędzy! Ale jak nie wyleczymy ręki pana profesora, to nie będzie nam zarabiał hajsu..., za to maść kosztuje...  Adam, weź ty to po przeliczaj, co mi się bardziej nie opłaca.
Ad: Ja? - Zaśmiał się. - Ja matmę skumałem do 2+2=4.
T: Ja na prawdę chciałem nauczyć się liczyć! Tylko, cholera jasna,  miałem beznadziejną nauczycielkę, która nie umiała dostosować się z programem do mojej inteligencji wyższej niż przeciętnego ucznia, dlatego wszyscy się nauczyli, a ja nie, bo dla mnie to tłumaczenie było zbyt głupie!