LICZBA WYŚWIETLEŃ

piątek, 15 maja 2015

CZĘŚĆ 108

Zielonooka dziewczyna ułożyła głowę na klatce piersiowej profesora, wsłuchując się w bicie jego serca. Mężczyzna zaś delikatnie zataczał dłonią kółka na jej, nieco już zaokrąglonym, brzuchu.
F: Zabieram cię do Leśnej Góry. - Szepnął, zakręcając sobie jej rudy kosmyk wokół palca drugiej dłoni.
W: Yhmmm... - Mruknęła niby z aprobatą, choć tak na prawdę najchętniej leżałaby tak dalej. Już od godziny odpoczywali na wielkim łóżku snując plany na przyszłość, zapominając o całym świecie. O całym świecie, z Woźnicką siedzącą od 60 minut w holu przy recepcji włącznie. Internistka nieco już zaczynała się obawiać, czy w ogóle uda jej się wrócić jeszcze tego samego dnia do Leśnej Góry, a bardzo zależało jej na jak najwcześniejszym powrocie do domu - następnego dnia miała zaplanowaną randkę z niezwykle przystojnym Włochem i chciała się wyspać, by uniknąć "worków" i sińców pod oczami, a miała jeszcze do obmyślenia kreację, makijaż, fryzurę, paznokcie do umalowania... mówiąc wprost: pełno roboty niecierpiącej zwłoki. Toteż zmartwiona możliwością pokrzyżowania się planów na następny dzień, dziewczyna udała się z powrotem do pokoju numer 245. Wpadła do apartamentu i stanęła w miejscu spoglądając na nich. Wiktoria jednak nie zamierzała odrywać się od męża (który próbował ją od siebie odsunąć, nieco skrępowany taką sytuacją), z resztą nie Ruda zwróciła na siebie uwagę blondynki. profesor bez krawata, z odpiętymi pierwszymi guzikami i podwiniętymi rękawami śnieżnobiałej koszuli wyglądał jeszcze bardziej pociągająco niż zwykle. "Byłby lepszy niż jakiś tam Włoch..." - Przemknęło przez myśl internistce, która teraz zlustrowała go od góry do dołu na dłużej swoje spojrzenia zatrzymując na kroczu mężczyzny. Na szczęście Consalida, która zaczynała pakować swoje rzeczy nie zauważyła gdzie wędruje wzrok jej koleżanki, lecz uwadze profesora to nie umknęło. Mężczyzna skarcił ją spojrzeniem, więc i internistka przypomniała sobie, że po pierwsze: jest mężem jej przyjaciółki, po drugie: jest jej bratem. "W końcu nie zamierzam mieć z nim dzieci, wystarczyłaby dobra zabawa..." - Próbowała sobie tłumaczyć drugi argument przemawiający na "nie" dla ich bliższej relacji. Swoje fantazje jednak zdecydowała pozostawić nieziszczone dla siebie. "Cholera, czemu on musi być taki przystojny?!" - Zastanawiała się, pomagając Consalidzie pakować ubrania do walizki. "Zwariowałam, kurwa, zwariowałam." - Powróciła do rzeczywistości.

Zatrzymali się tuż za Polską granicą w jednej z luksusowych restauracji. Rudowłosa dziewczyna wyskoczyła z samochodu rozglądając się po pięknej okolicy i zarzuciła na ramiona krótki, beżowy płaszczyk.
W: Pójdę do łazienki, zaraz wracam. - Oznajmiła oddalając się od nich.
Blond lekarka już miała udać się za nią, gdy zatrzymał ją profesor chwytając dziewczynę za rękę. Zatrzymała się i stojąc tuż przy nim. Spojrzała chirurgowi w oczy i z uśmiechem spytała:
Ag: Jakiż masz do mnie interes?
Profesor puścił jej dłoń i zrobił krok do tyłu, by zwiększyć nieco dzielącą ich odległość, która do tej pory wynosiła może dwadzieścia centymetrów.
F: Opanuj się, kobieto. Co ci odbiło?!
Ag: Ja? Przecież ja nic nie robię. - Odparła udając, że nie ma pojęcia o co mu chodzi.
F: Posłuchaj, dziewczynko. Nie wiem, czy ty już masz taki styl bycia, że spojrzeniem zapraszasz do łóżka wszystkich mężczyzn, czy coś dzisiaj ci odbiło, ale nie chcę być w to plątany. Ja sobie nie życzę, żeby moja siostra, przyjaciółka mojej żony mnie podrywała.  I to, uprzejmie cię proszę, zapamiętaj sobie. - Chirurg udał się w stronę restauracji, a internistka pobiegła za nim.
Ag: Oj przepraszam! - Krzyknęła dorównując mu kroku. - Ale czy ty musisz być tak przystojny? - Postanowiła iść w stronę żartu i śmiechu. Wiedziała, że dziś się nieco zagalopowała i nie powinna pozwalać sobie na takie zachowanie. Bardzo nie chciała by mężczyzna żywił do niej o to urazę.
F: Agato, czy ty jesteś normalna? - Spytał, przyglądając jej się uważnie.
Ag: "Normalność jest nudna" - profesor doktor habilitowany nauk medycznych Andrzej Falkowicz. - Zacytowała i odwróciła się do tyłu tak energicznym ruchem, że machnęła lekarzowi po twarzy swoimi blond włosami. Dziarskim krokiem skierowała się do restauracji. - A ty nie idziesz? - Spytała będąc już przy wejściu do ekskluzywnej knajpki. Spojrzała na niego, dalej idąc tyłem i nie zauważywszy krawężnika zahaczyła o niego dwunastu centymetrowym obcasem czarnych szpilek. Upadła na beton, przeklinając pod nosem. Spojrzała w stronę nieco rozbawionego profesora. - Nie ciesz się tak, żyję! - Krzyknęła w jego stronę, rozmasowując obolałą kostkę. Szpakowaty mężczyzna powolnym krokiem podszedł do niej i szarmancko podał jej dłoń. Dziewczyna wstała z ziemi mrucząc po nosem "dzięki" i już nawet na niego nie spoglądając udała się do drzwi lokalu.

Dnia następnego w domu Falkowiczów:
Profesor wszedł do salonu, gdzie jego żona popijała herbatę z porcelanowej filiżanki w wzorek drobnych kwiatków malowanej ręcznie w Ćmielowie. Dziewczyna z zadowoleniem pałaszowała ciastka, usprawiedliwiając się tym, że Hana nakazała jej dużo jeść. Co prawda Goldberg raczej nie miała na myśli ciastek i czekolady, ale cóż... kobiecie w stanie błogosławionym wszystko trzeba wybaczyć. Szpakowaty chirurg coś o tym wiedział po ostatnich przejściach z małżonką.
F: Wiki, jesteś pewna, że mam iść do pracy? Mogę wziąć kilka dni wolnego... - Profesor rozsiadł się obok dziewczyny.
W: Spokojnie, na 9.00 umówiłam się z Agą.
Profesor przewrócił oczami, na co Ruda parsknęła śmiechem, lecz jemu do śmiechu nie było. Zdążył już spostrzec, że Woźnicka zbyt dobrego wpływu na koleżankę nie ma, a już na pewno nie opiekuje się właściwie ciężarną. Najchętniej zostałby w domu z żoną, ale w końcu ktoś na tą, w najbliższej przyszłości mającą się powiększyć do pięciu osób rodzinę musiał zarobić.
W: Oj nie bój się, będziemy grzeczne.
F: Powiedzmy, że w to wierzę. - Zdegustowany wstał, całując kobietę na pożegnanie i wyszedł z domu, modląc się by po powrocie zastać zarówno Wiktorię, jak i dom w całości.

Półtorej godziny po wyjściu ordynatora w willi pojawiła się blond lekarka (co prawda powinna ona być w pracy, lecz lenistwo wzięło górę, a z racji, iż była na kontrakcie większych kłopotów z wolnym dniem nie miała). Wraz z Rudą przeglądały ulubione strony internetowe z ubraniami, lecz dość szybko im się to znudziło i wtem jak na zawołanie w głowie Consalidy zaświtał kolejny "genialny" pomysł. Choć Agata na początku próbowała się temu opierać (choć uważała, że pomysł przyjaciółki jest świetny, ale domyślała się także, że brat urwie jej głowę jeśli do tego dopuści), już po kilku minutach internistka wraz z koleżanką wychodziła z domu, by ziścić ten genialny plan.
I w taki właśnie sposób dwie i pół godziny później na środku ich pięknego, eleganckiego salonu stało wielkie zwierzę. Warzyło około 40 kilogramów, wesoło merdało ogonem i wszędzie zostawiało tony swojej złotej sierści, a gdy ziewało ukazywało zęby dwa razy większe od ludzkich. Tym zwierzęciem był pies, wielki pies o jakże wdzięcznym imieniu "Rampo".
Ag: On nas zabije. - Pokręciła głowę, nie dowierzając, że na prawdę dała się na to namówić.
W: On? Nie gadaj głupot, wygląda przyjaźnie. - Rudowłosa dziewczyna przykucnęła przy zwierzęciu i pogłaskała go po wielkim łbie.
Ag: O Falkowiczu mówię! - Krzyknęła, nieco poddenerwowana. Gdy jechały do schroniska bawiła je wizja zirytowanego profesora, lecz teraz wiedziała już, że wcale tak wesoło nie będzie, zaś beztroska Consalidy doprowadzała ją do szału.
W: A ty się nie miałaś odstroić na randkę z Włochem? Zaraz ci oczka umaluję, tylko go nakarmię. Chodź, Rampo! - Zawołała zwierzaka, a ten widząc, że chwyta za worek z karmą podążył za nią. Woźnicka zaś usiadła na kanapie, brodę podpierając na dłoniach, załamana tym do czego dopuściła. "Ręce mi, kurwa, śmierdzą psem!" - Pomyślała niezadowolona i udała się do łazienki.

Profesor przekręcił klucz w zamku, zadowolony, że ten jeden raz jego żona nie zapomniała o zamknięciu drzwi. Wszedł do willi i wtem rzucił się na niego wielki pies, prawie go powalając, a zadowolenie lekarza nagle zniknęło.
F: Wiktoria! - Wrzasnął.
W: Rampo! - Do salonu wpadła Consalida.
F: Co to jest? - Spytał, wskazując dłonią na zwierzę.
W: Aaa to.... to jest pies.
F: Nie no, brawo! Co to coś robi w moim salonie?!
Wiktoria popatrzyła przez chwilę na kundla, po czym odpowiedziała, jakby było to odkrycie drugiej Ameryki:
W: Siedzi.
F: Wiktoria. - Warknął wściekle, spoglądając na wielkie psa. - Masz to oddać.
W: Nie! - Zaprzeczyła stanowczo. - No, zobacz jaki on jest uroczy. Już cię polubił.
F: Ale bez wzajemności. Ja go oddaję,  nie będzie mieszkać z nami jakiś zapchlony kundel.
W: Albo on zostaje, albo oboje się wyprowadzamy. - Oznajmiła, obejmując czworonoga.
F: Nie zachowuj się jak dziecko. Jesteś w ciąży, pies przenosi zarazki... - Przekonywał.
W: Hana powiedziała, że mogę go mieć.
F: Ale ja mówię, że nie możesz. Ja go odwiozę, a my porozmawiamy potem. - Zakomunikował głosem nieznoszącym sprzeciwu. Dziewczyna chciała zaprotestować, lecz jej na to nie pozwolił. - Ranczo, idziemy.
W: Rampo! Ma na imię "Rampo"!
F: Zwierzęta i tak reagują tylko na pierwszą sylabę swojego imienia. - Odparł, zabierając z komody smycz. - Chodź, ty paskudo. - Profesor wyprowadził psa z domu, a Wiktoria niezadowolona usiadła na kanapie zastanawiając się jak odzyskać czworonożnego przyjaciela.

Na szpitalnym korytarzu izby przyjęć tłum kłębił się już od kilku godzin. Tegoż pięknego dnia doktor Krajewski miał za zadanie pełnić dyżur na izbie, lecz Adam, jak to Adam - zbytniej ochoty na to nie miał. A z racji, iż Adaś nauczony był przez mamusię, że zawsze powinien robić tylko to, co go uszczęśliwia uznał, że skoro przyjmowanie pacjentów na izbie nie sprawia mu przyjemności - robić tego nie będzie i od czasu rozpoczęcia swojego dyżuru flirtował z wdzięczącą się do niego blondynką o zdecydowanie zbyt dużej ilości botoksu w czerwonych ustach. Na czym to my skończyliśmy? Doktor Krajewski nie zamierzał dziś przyjmować żadnego pacjenta, lecz  jednemu z przybyłych odmówić nie mógł. Kimże był ten wyjątkowy pacjent? W drzwiach gabinetu stał sam profesor Andrzej Falkowicz. Patrzył spode łba na brata, zaś prawą dłonią mocno uciskał (przez warstwę gazików oczywiście) ranę znajdującą się na jego lewej ręce.
Ad: Stary, ty żeś się w jakąś bójkę wdał? Kurde, trzeba będzie na kominie napisać, a ja komina nie mam...
F: Adam! - Warknął w stronę brata.
Ad: Uuuuu, niewesoło... - Stwierdził, wskazując mentorowi zieloną leżankę, zaś blond pielęgniarka widząc minę profesora zorientowała się, że może chcieć się on na kimś wyżyć, a ona bardzo nie chciała tracić pracy, więc ewakuowała się z gabinetu.
Krajewski oczyszczał ranę, gdy profesor opowiadał mu o tym cóż mu się przydarzyło, a mianowicie: Gdy już prawie oddał Ranczo, czy tam Rampo do schroniska podłe zwierzę postanowiło, że będzie pokutował za swoją bezduszność i ugryzło go w rękę.
Ad: Rany po ugryzieniach psów kiepsko się goją... - Oznajmił. - Ale lepiej niż po kotach. - Dodał, gdy został zgromiony wzrokiem przez brata.
F: Sam cię tego uczyłem, ciołku. - Mruknął w stronę Krajewskiego.
Ad: Wezmę twoje operacje... - Zaproponował.
F: Dobrze wiem, że nie weźmiesz. - Odparł, gdyż jak nikt znał Adama.
Ad: Dobra, wezmę część twoich operacji. - Obiecał. - Nieźle się załatwiłeś... - Skwitował. Wtem do gabinetu wpadł zziajany Stefan.
T: Panie... - Próba złapania oddechu. - Profesorze.... - Tretter dalej dyszał. - Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem. - Dyrektor oparł się o biurko, łapiąc oddech.
F: Niezmiernie się cieszę... - Mrukną w stronę szefa.
T: Czy pan na prawdę nie może zachowywać się odpowiedzialnie?! Co pan najlepszego narobił?! - Stefan wybuchł, gdy udało mu się zacząć normalnie oddychać. - No ile on nie będzie mógł pracować?! Ile, mów! - Spojrzał na Krajewskiego z żalem.
Ad: Z dwa tygodnie... - Burknął, niezbyt przejęty.
T: Dwa tygodnie.... dwa tygodnie.... - Starszy, łysy mężczyzna zaczął nerwowo chodzić po gabinecie. - Dwa tygodnie, to... 14 dni. 14 dni raz średnie 280 punktów dziennie wyrabiane przez profesora to... - Teraz Stefan zaczął żałować, że wagarował podczas lekcji matematyki, gdyż za Chiny nie buł w stanie obliczyć ile punktów straci przez tymczasową nie dyspozycyjność profesora.
F: 3920. - Odparł od razu bez zająknięcia.
T: 3920?! - Wrzasnął z niedowierzaniem. - Razy 8 złotych za punkt od NFZu... Toż to... - I Stefan znów nie mógł obliczyć, ile będzie stratny.
F: 31360.
T: 31360 złotówek?! O takich? - Stefan wyjął z kieszeni jednozłotową monetę i pokazał ją profesorowi.
F: Tak, panie dyrektorze. 31360 takich monet.
T: Matko Boska... Przecie ja sam tyle nie wyrabiam przez rok! - Krzyknął zdenerwowany. - Nie no, teraz to już ten szpital na pewno upadnie... - Panikował. - Więcej tej maści dawaj! - Upomniał Krajewskiego. - Tu nie chodzi o byle jaką rękę, ale o rękę, która przynosi nam w dwa tygodnie 31360 takich monet! - Tu Tretter powtórnie pokazał Adamowi jednozłotową monetę, jednak trzymał ją mocno w palcach, na wypadek gdyby chirurg chciał mu ją wyrwać i uciec. W końcu tyle się teraz słyszy o różnych bandytach i napadach...  - Albo nie! Przecież maść kosztuje, a my teraz nie mamy pieniędzy! Ale jak nie wyleczymy ręki pana profesora, to nie będzie nam zarabiał hajsu..., za to maść kosztuje...  Adam, weź ty to po przeliczaj, co mi się bardziej nie opłaca.
Ad: Ja? - Zaśmiał się. - Ja matmę skumałem do 2+2=4.
T: Ja na prawdę chciałem nauczyć się liczyć! Tylko, cholera jasna,  miałem beznadziejną nauczycielkę, która nie umiała dostosować się z programem do mojej inteligencji wyższej niż przeciętnego ucznia, dlatego wszyscy się nauczyli, a ja nie, bo dla mnie to tłumaczenie było zbyt głupie!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

CZĘŚĆ 107

Profesor wyszedł pospiesznie z domu i z piskiem opon odjechał spod willi. Kilka minut później był już przy hotelu rezydentów.
Ag: Idę! Pali się, czy co?! - Usłyszał w odpowiedzi na dość donośne pukanie do drzwi.
F: Nie było mnie trzy dni! Trzy! I ty mi mówisz, żebym traktował cię poważnie?!
Ag: Ale... ale skąd ty wiesz? - Młoda lekarka mało nie zemdlała. "Wiedziałam, że to się nie uda, cholera wiedziałam..." - Przeszło przez jej myśl. Rozpaczliwie poszukiwała czegoś, w co mogłaby wlepić wzrok, byleby tylko nie patrzeć na niego.
F: Włącz sobie wiadomości!
Ag: Co?! Coś jej się stało?! - Teraz już dziewczyna nie uciekała wzrokiem, lecz przerażona patrzyła na chirurga.
F: Masz szczęście, że nie. "Polska lekarka uratowała życie dwudziestoletniej Niemce na stoku" Gdzie? W Bad Hofgastein! Wiktoria jest szalona, w ciąży zaczęły jej przychodzić do głowy coraz to dziwniejsze pomysły, ale właśnie dlatego prosiłem cię żebyś się nią zajęła. Obiecywałaś, że będziesz jej pilnować, wmawiałaś mi, że wszystko jest w porządku wiedząc, że dziewczyna będąca w ciąży z trójką dzieci, mająca w zaleceniach siedzenie w domu i nic nierobienie jeździ sobie na nartach w górach austriackich. Kobieto, czy ty masz choć trochę rozsądku?!
Ag: Nie pomyślałam...
F: Czy ty kiedykolwiek myślisz?! - Warknął, gromiąc ją spojrzeniem. - W którym jest hotelu?
Ag: No... nie wiem. - Przyznała.
F: Nawet o to jej nie spytałaś, gdy wyjeżdżała?!
Ag: Zapomniałam... Ale zaraz zadzwonię do niej i się dowiem. - Zaproponowała. Wyjęła telefon i wybrała numer koleżanki. - Nie odbiera. - Stwierdziła po chwili. Profesor pokręcił z niedowierzaniem głową spoglądając na nią i skierował się do wyjścia. - Jedziesz po nią? - Spytała podążając za nim. - Poczekaj, jadę z tobą! - Krzyknęła, gdy nie uzyskała odpowiedzi, a profesor już wychodził z hotelu. Założyła szpilki, złapała kurtkę i torebkę i wybiegła za nim.

W ciszy przemierzali kolejne kilometry autostrady.
Ag: No nie odbiera, cholera jasna! - Odważyła się odezwać pierwszy raz od półtorej godziny. Profesor dodał gazu i jechali już 155 km/h. Internistka z przerażenia kurczowo trzymała się dłońmi fotela, jakby to miało ją uratować w razie ewentualnego wypadku, lecz nie ważyła się zwrócić mu uwagi. "Przy prędkości powyżej 120 km/h jeden mały ruch kierownicą, jeden kamyk pod kołem i lądujesz na drzewie" - Przypomniały jej się słowa jej wujka. Wciąż trzymając się dłoniami siedzenia wychyliła się nieco do przodu sprawdzając, czy aby na pewno na drodze nie ma żadnych kamyków.
F: Dzwoń do hoteli w Bad Hofgastein i pytaj czy tam jest. - Usłyszała jego spokojny głos. Z pozoru spokojny. Tak na prawdę gotowało się w nim ze złości. Był wściekły nie tyle na Wiktorię - tę uznał za nieświadomie podejmującą decyzje (co było przesadą, bo w końcu ciąża nie ma żądnych negatywnych wpływów na mózg, ale żona to żona), co na Agatę, która przecież miła zająć się przyjaciółką.
Ag: Nie znam niemieckiego... ani angielskiego. - Przyznała. Wiedział z resztą o tym.
F: Znajdź numery telefonów w internecie. - Polecił jej.
Ag: Limit na internet mi się skończył. Nie zapłaciłam rachunków i odcięli mi go.
Profesor pokręcił po raz kolejny głową z  niedowierzaniem. Domyślała się, że zaraz otrzyma jego telefon do poszukiwania hoteli, lecz w myślach błagała go "Nie puszczaj kierownicy, nie puszczaj kierownicy...", a gdy profesor zdjął prawą dłoń z kierownicy, by wyjąć iPhona z kieszeni, zamknęła oczy przygotowana na śmierć.
F: Ty się dobrze czujesz? - Spytał, spoglądając na dziewczynę zaciskającą mocno oczy Ta powoli uchyliła nieco powieki spoglądając na niego.
Ag: Nie patrz na mnie, patrz na drogę! Nie puszczaj kierownicy! - Wyrwała mu z dłoni iPhona.
F: Wariatka. - Mruknął pod nosem.

Agata już myślała, że żywa do Austrii nie dotrze. Była wręcz przekona, że albo będą mieli wypadek, albo - w najlepszym wypadku - dostanie zawału od stresu jaki przysparzała jej tak szybka jazda. Gdy zatrzymali się na parkingu wysiadła z czarnego Infiniti i ledwo utrzymując pionową postawę (emocje związane z drogą jeszcze się jej trzymały) skierowała się za profesorem do wielkiego budynku. Wjechali windą na piąte piętro i zapukali do drzwi, na których widniał numer 245. Zielonooka dziewczyna otworzyła je po chwili i zamarła widząc męża. Z wrażenia aż rozchyliła wargi.
F: Wiktoria. - Zaczął ostro. Rudowłosa pani chirurg nic nie mówiąc podeszła w stronę łóżka i usiadła na nim, starając się uniknąć jego spojrzenia. Mężczyzna wkroczył do apartamentu i stanął metr przed nią.
Ag: Ja was może zostawię... - Zaproponowała, wycofując się z drzwi pokoju, lecz zatrzymało ją donośne "Nie!" wypowiedziane jednocześnie przez oboje chirurgów. "Za jakie, kurwa, grzechy?" - Pytała się w myślach, także wchodząc do pokoju i zasiadając na fotelu.
W apartamencie zapanowała niezręczna cisza. Mężczyzna spoglądał to na jedną, to na drugą wariatkę, zaś obie kobiety wlepiały wzrok w podłogę.
Ag: Nie, ja przepraszam. Ja wytrwałam z tobą kilka godzin jazdy samochodem, więcej nie dam rady. Tak, wiem - źle zrobiłam, ale odpuść że mi człowieku! - Internistka zerwała się z miejsca i szybkim krokiem opuściła pokój.
W: Wiem, że jestem wariatką... oj nie gniewaj się. - Wiktoria w końcu podniosła wzrok i spojrzała na niego. Wstała z łóżka i po prostu się do niego przytuliła. Przygotowana była już na to, że zaraz zacznie na nią krzyczeć - doskonale znała jego porywczość, a i miała świadomość, że sporo nabroiła. On z resztą także spodziewał się, że udzieli jej reprymendy. Zamiast tego jednak tylko obejmował ją mocno. I nagle cała złość przeszła, ustępując miejsce zwykłemu, prostemu szczęściu. Szczęście ogarniające go całego, które czół za każdym razem gdy była blisko i spokój o każdy następny dzień. Pewność, że wszystko będzie dobrze, że nic złego nie może się stać. To właśnie przy niej nauczył się czerpać radość z z pozoru prostych, zwykłych rzeczy jak obecność drugiej osoby. I już nie chciał nic więcej, choć kiedyś był człowiekiem, któremu zawsze było mało. Wielką przyjemność i satysfakcję dawało mu coś, z czego kiedyś kpił: żona, dzieci w drodze, pewność, że jutro nie wydarzy się w jego życiu żadna rewolucja, spokój o następny dzień, którego niegdyś nie znosił. Za sprawą tej jednej, pięknej rudowłosej kobiety nawet na Agatę przestał być wściekły. I nagle cały świat znów był w kolorowych barwach. Przerażało go, co ona z nim robiła. Wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić, wciąż go to dziwiło, ciągle uczył się szczęścia, a Wiktoria była najwspanialszą nauczycielką.

Nie wiem, czy nie za słodko... a Wy co sądzicie?


czwartek, 23 kwietnia 2015

CZĘŚĆ 106

Weszła do apartamentu i rzuciła torebkę na łóżko. Zaraz za nią wszedł boy hotelowy honorowo niosąc jej walizkę, mimo iż miała ona kółka (i ważyła dość sporo, gdyż Ruda przed wyjazdem nie miała zbyt wiele czasu na pakowanie i wrzuciła tam wszystko co może się przydać). Dziewczyna wyciągnęła z dużej, czarnej torebki telefon i portfel.
-Danke. - Mruknęła pod nosem i wręczyła młodemu Austriakowi napiwek, wpatrzona w telefon gdyż jednocześnie wybierała numer koleżanki. Chłopak ukłonił się i opuścił jej pokój. Dziewczyna rzuciła się na łóżko spoglądając na zegarek wskazujący godzinę 18.36. Dotknęła zielonej słuchawki na ekranie iPhona i sięgnęła po ulotki hotelowego SPA rozłożone na szafce nocnej, oczekując aż internistka odbierze połączenie.
Ag: Wreszcie! - Krzyknęła bez przywitania, a zajęta lekturą ofert masaży rudowłosa kobieta mało nie dostała zawału.
W: Trochę pobłądziłam, GPS mnie wyprowadził w pole. - Narzekała.
Ag: Ale jesteś żywa, cała, zdrowa, tak? - Dopytywała.
W: Tak, Agatko. Chyba pójdę sobie na jakiś masaż... - Zamyśliła się, wcale nie przejmując się zmartwieniem przyjaciółki. - Tobie też by się przydało, strasznie spięta jesteś...
Ag: Jestem spięta przez ciebie, ty ruda wariatko! - Oburzyła się. Beztroska Wiktorii poważnie ją niepokoiła.
W: Oj spokojnie, spokojnie.
Ag: A co jutro robisz? - Spytała, starając się nieco opanować, gdy zdała sobie sprawę, że może nie powinna traktować przyjaciółki aż tak po "matczynemu''.
W: Mam hotel pod samym stokiem, więc jutro będę szaaaleeeć! - I starania blondynki poszły na marne. Bardzo bała się, że Consalidzie coś się stanie, a w pewnym sensie czuła się za nią odpowiedzialna. W końcu zapewniała Falkowicza, że wszystkiego dopilnuje, wszystkim się zajmie i co? I nic nie mogła zrobić.
Ag: Wiki... - Jęknęła zrezygnowana. - Może pochodź tylko na masaże... tylko pamiętaj, że nie na wszystkie ci wolno, nie zapominaj o dzidziach.
W: Jezus Maria, czy ty możesz przestać o tych dzieciach?! Okey, zgodziłam się żeby się urodziły, nie zamierzam doprowadzić do poronienia, nie zamierzam ich zabić, ale też nie będę teraz zmieniać swojego życia. Nie wystarczy, że prawie w ogóle nie operuję?!
Ag: Jak to "prawie"?! - Spytała coraz bardziej zirytowana.
W: Oj nieistotne. Kończę, Agatko, bo chcę potem wpaść zjeść jeszcze jakąś kolację, a jeszcze trochę tych twoich wywodów i mi restaurację zamkną. Cześć! - I rozłączyła się, po raz kolejny pozostawiając internistkę z myślą: "Zwariowała, kurwa mać, zwariowała..."

Wszedł do swojego apartamentu chwilę po godzinie 20.00, zmęczony po kilkugodzinnych dyskusjach podczas zwołanego konsylium. Usiadł na fotelu, nalewając swojej ulubionej whisky do szklanki (hotel został ówcześnie powiadomiony o upodobaniach profesora i miał za zadanie im sprostać) i wyjął telefon, wybierając numer żony. Pokręcił głową z niezadowoleniem, gdy jakże miły głos automatycznej sekretarki poinformował go, że może "zostawić wiadomość po sygnale". Nie wiedział przecież, że jego małżonka właśnie odpoczywa w austriackim SPA. Jednym haustem opróżnił szklankę z trunkiem i zdecydował się zadzwonić do siostry. Ta odebrała, lecz brzmiała dość dziwnie, a spytana o Wiktorię na dobrych kilka sekund zamilkła, aż w końcu postanowiła nie kłamać:
Ag: Poszła na jakieś masaże, mówiła że wróci bardzo późno. Spróbuj do niej zadzwonić jutro. - W końcu nie kłamała - Wiktoria była w SPA, co prawda w innym kraju, ale SPA, to SPA.
F: Chyba tak właśnie zrobię. Do widzenia.
Ag: Cześć.
Dziewczyna rozłączyła połączenie i usiadła na kanapie, łapiąc się za głowę. "To się nie uda. Cholera jasna, nie uda się." - Agata pełna była pesymistycznych myśli.


Zgodnie z tym, co radziła mu siostra następnego dnia postanowił znów spróbować skontaktować się z żoną.
W: Czego?! - Warknęła do słuchawki nawet nie spoglądając na wyświetlacz. Właśnie zjeżdżała ze stoku tyłem w tempie z jakim przeciętny narciarz jeździ przodem i rozproszona dzwonkiem telefonu mało nie wjechała w siatkę, w ostatniej chwili skręcając.
F: Też cieszę się, że cię słyszę, Wiktorio.
W: Aaaa, to ty... - Zrobiło jej się nieco głupio, gdy zorientowała się, że to on dzwoni.
F: A kogoż się spodziewałaś?
W: Aga ostatnio ciągle do mnie dzwoni... A co tam u ciebie? Kiedy operujecie?
F: Zabieg jest zaplanowany na dziś, ale czarno to widzę. Marne szanse na przeżycie. Wiki, czy z tobą na pewno wszystko dobrze?
W: Jasne, że tak. Właśnie wybieram się z Woźnicką na zakupy.
F: To świetnie. Żeby tylko cię zbytnio nie wymęczyła tą bieganiną po sklepach.
W: Spokojnie, tylko trochę pochodzimy po galerii i lecimy na obiad do Agi ulubionej knajpki.
F: To miłego dnia, kochanie. Odezwę się jutro.
W: Powodzenia na bloku. Pa!

----------------------------------------------------------------

Wydawałoby się, że plan Consalidy się uda: profesor (choć zaniepokojony nieco jej dziwnym zachowaniem) wierzył we wszystkie kłamstwa jakie mu wmawiała. Nawet Agata po dwóch dniach wyjazdu Rudej odetchnęła z ulgą, gdyż zrozumiała, że okłamywanie brata wcale nie jest tak trudne jak jej się wydawało. Do tej pory była pewne, że nie jest on taki łatwowierny i nawet nieco śmieszyło ją, że tak szybko dał się zrobić w bambuko. Uśmiech jednak zszedł z jej twarzy, gdy trzeciego dnia wycieczki przyjaciółki zobaczyła go w drzwiach hotelu. Ba! Ona mało nie zemdlała stojąc z nim twarzą w twarz.
F: Witaj Agato. - Mężczyzna wyminął oszołomioną dziewczynę i zdejmując płaszcz wszedł do hotelu. Internistka podążała za nim i po chwili siedzieli w salonie.
Ag: Miałeś wrócić dopiero za tydzień... - Odezwała się drżącym głosem, będąc święcie przekonaną, że chirurg już o wszystkim wie.
F: Takie było założenie, ażebym został w Londynie do czasu unormowania stanu pacjenta, ale zmarł nam na stole i problem się rozwiązał. A co, nie cieszysz się na mój widok? - Mężczyzna wygodnie oparł się na jasnej kanapie.
Ag: Nie o to chodzi....
F: Dobrze, może jestem nie w porę, ale nie bój się - nie przyszedłem na pogaduszki. Poszukuję swojej żony. Nie ma jej w domu, ani w szpitalu, nie odbiera telefonu. Myślałem, że tu ją zastanę.
Ag: Wiki... Wiki wyjechała do przyjaciółki.
F: Do przyjaciółki? Nic mi o tym nie mówiła.
Ag: Pewnie nie zdążyła jeszcze.
F: A gdzie ta przyjaciółka mieszka?
Ag: W... Gdańsku.
F: W Gdańsku... A kiedy wróci?
Ag: Jutro, ale to nie jest jeszcze pewne. W końcu nie ma żadnych zobowiązań co do pracy i postanowiła to wykorzystać.
F: No tak. Spróbuję do niej jeszcze raz zadzwonić i sam się spytam. - Profesor już wyjmowała telefon z marynarki, czym przeraził internistkę, która aż szerzej otworzyła oczy.
Ag: Ale wiesz co, ona niedawno wyjechała i pewnie teraz prowadzi. Jeszcze spowoduje jakiś wypadek i po co nam to? Miała się odezwać jak dojedzie na miejsce. W ogóle to właściwie dobrze, że jesteś. Mam do ciebie taką prośbę: mam bardzo ciężki przypadek, kobieta lat 26, właściwie wszystko jest z nią nie tak, a ja nie mogę dojść przyczyny. Zrobiłam jej już setki badań. Może mógłbyś spojrzeć? - Dziewczyna sięgnęła z komody dokumentację i wręczyła ją profesorowi.
F: Jasne, nie ma problemu.
Ag: To ty na to zerknij, a ja może zrobię kawki? Mocne espresso, tak? - Upewniła się wstając z kanapy.
F: Jakby to nie było kłopotem.
Ag: Już robię. Może coś zjesz?
F: Dzięki, nie trzeba.
Ag: Ale ja upiekłam sernik. Nie bój się, nie otruję cię, to jedyne co umiem robić, ale na prawdę umiem.
F: Wiem, pamiętam doskonale twoje słynne serniki.
Ag: To ja ci zaraz  nałożę... - Odparła z uśmiechem i weszła do kuchni. Wybrała szybko numer przyjaciółki, jednocześnie włączając ekspres do kawy. Próbowała skontaktować się telefonicznie z lekarką, ale - tak jak profesorowi - nie udało jej się to. Niezadowolona zasypała ją smsami opisując całą sytuację, licząc że jak najszybciej Ruda się do niej odezwie i wróci do Leśnej Góry.

Wrócił do domu. Wciąż zastanawiało go, czy aby na pewno Agata nie zmyśla, ale jednak wierzył jej. Usiadł na kanapie włączając duży, LEDowy telewizor. "23 stycznia, godzina 18.00. Zapraszamy na wiadomości z dnia dzisiejszego...". Mężczyzna wziął do ręki książkę leżącą na stoliku, którą ostatnio kupił. Czytał wywiad z profesorem Nielubowiczem, gdy rzucając okiem na ekran zobaczył tam swoją żonę. Zamrugał kilkakrotnie, momentalnie porzucając książkę. "Polska lekarka uratowała życie dwudziestoletniej Niemce na stoku w Bad Hofgastein. Dziewczyna uległa wypadkowi, doszło do zatrzymania akcji serca. Polskiej lekarce udało się ją uratować..." Mężczyzna wstał z kanapy i podszedł bliżej do telewizora. Był przekonany, na sto procent to była ona. Ale przecież podobno ona jest teraz w Gdańsku... Właśnie, "podobno".

niedziela, 12 kwietnia 2015

CZĘŚĆ 105

Kochani!
Krótko, ale zawsze coś. Może następna część będzie dłuższa. Przy okazji zapraszam Was do czytania świetnych opowiadań na fb, choć zapewne większość już je zna: https://www.facebook.com/pages/Zupe%C5%82nie-inne-opowiadania-o-Na-dobre-i-na-z%C5%82e/1554666344795605?fref=nf , a autorkę uprzejmie pytam: kiedy next??


F: No! - Powtórzył po raz kolejny w języku angielskim do słuchawki telefonu, tym razem już nieco głośniej. - Because I can not! - Tłumaczył po chwili swojemu zawziętemu rozmówcy. - I do not have time for this. Goodbay! - Profesor rozłączył połączenie i rzucił białego iPhona na blat ciemnobrązowej, drewnianej komody stylizowanej na styl ludwikowski.
W: Mogę spytać z kim prowadziłeś tak burzliwą konwersację? - Spytała siadając na, równie eleganckiej co komoda, kanapie.
F: Jednej z profesorów usilnie próbuje mnie namówić na tygodniową wycieczkę do Londynu. Dzwonił już chyba trzeci raz. Jakiś milioner ma zatkane tętnice i uparł się, że to ja mam wykonać ten zabieg. - Wyjaśnił zasiadając na fotelu.
W: Kiedy wyjeżdżasz?
F: Nie wyjeżdżam, odmówiłem. Po ostatnich rewolucjach wolałbym cię tu samej nie zostawiać.
W: Andrzej, przecież nie będę sama. - Przekonywała. W jej głowie już zaświtał pewien plan jak mogłaby spędzić czas wyjazdu służbowego męża. - To kiedy miałbyś wyjechać?
F: Jutro, ale dalej obstaję za tym ażeby zostać tu.
W: Ale po co? Przecież tam będzie ciekawa operacja, zarobek...
F: Pieniędzy ma m wystarczająco... W ogóle, to czemu ty się mnie tak koniecznie chcesz pozbyć?
W: Ja nie chcę się ciebie pozbyć. - Zaprzeczyła stanowczo, wstając z kanapy. - Po prostu nie chcę, żebyś przeze mnie rezygnował z ciekawego wyjazdu. Przecież to tylko kilka dni. No już, dzwoń do nich i mów, że przyjedziesz, a ja zrobię jakąś kolację. - Rudowłosa dziewczyna wyszła z gabinetu i skierowała się do kuchni.

Następnego dnia rudowłosa lekarka ze zbyt dużą radością żegnała męża, co wzbudziło w nim spore podejrzenia. Domyślał się, że Wiktoria coś wymyśliła i wolałby zostać w domu, ale żona wypchnęła go wręcz  siłą z jego willi. Mając jeszcze trochę wolnego czasu podjechał do hotelu rezydentów chcąc rozkazać Adamowi zwrócenie uwagi na Wiktorię i jednocześnie dla zachęty wręczyć mu sporą premię za wzorową pracę podczas podłożonej w szpitalu bomby, lecz nie zastając go tam pilnowanie Wiktorii powierzył Agacie.

Wiktoria nie traciła czasu i gdy tylko profesor wyszedł z domu zaczęła pospiesznie pakować walizkę. Pół godziny później odjechała srebrnym Qashqaiem spod willi. Zaparkowała pod szpitalem i udała się do hotelu rezydentów nawet nie wiedząc o tym, że ledwo uniknęła spotkania z mężem, który opuścił go kilka minut temu. Wpadła do budynku i od wejścia zaczęła nawoływać przyjaciółkę. Ta po chwili zjawiła się w salonie.
Ag: Ruch, kurde, jak na Marszałkowskiej! - Pokręciła z niedowierzaniem głową. - Przed chwilą był tu Falkowicz, teraz ty.
W: Andrzej? A czego on tu szukał? - Spytał rozsiadając się na kanapie.
Ag: Kazał mi cię pilnować. - Zrelacjonowała zajmując miejsce przy koleżance.
W: Chyba nie chcesz być po jego stronie? A kobieca solidarność? Kto pierwszy był twoim przyjacielem?
Ag: No gadaj, czego chcesz, ty ruda małpo? - Spytała odgryzając kolejnego obwarzanka.
W: Wyjeżdżam. Na kilka dni, do powrotu Andrzeja. I on nie może się dowiedzieć.
Ag: To gdzie ty jedziesz, że on się dowiedzieć nie może?! - Internistka nagle się rozbudziła.
W: No... w Alpy. Na narty.
Ag: Czyś ty zwariowała?! - Wzburzyła się, a po chwili zaklęła pod nosem, gdyż mało nie złamała sobie zęba kolejnym obwarzankiem.
W: Oj Agata... Tak, wiem że nie powinnam i właśnie dlatego nic mu nie powiem. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Ag: Consalida, ty jesteś w ciąży! Trzy takie małe cośie w tobie są. Hana by się na to nie zgodziła... - Zaczęła swój wykład. Rudowłosa lekarka potulnie go wysłuchała, lecz nie zamierzała ulec. W końcu doszły do konsensusu: Agata nie powie Andrzejowi o wyjeździe pod warunkiem, że Wiki jeszcze zanim ruszy w Alpy uda się do doktor Goldberg, będzie na siebie uważać i dzwonić do Woźnickiej codziennie.

To, że Hana będzie odradzać narciarskie szaleństwa Wiktorii było oczywiste, tak samo jak to, że Ruda nie przejmie się tymi sugestiami. Żona profesora dziarskim krokiem przemierzała korytarz oddziału ginekologicznego, a internistka podążała tuż za nią wciąż próbując wyperswadować jej ten pomysł z głowy. Consalida, jak to Consalida - nie zamierzała słuchać dobrych rad przyjaciółki.
Ag: To może ja pojadę z tobą? - Zaproponowała sama już nie wiedząc co robić. Godzinę temu obiecała Falkowiczowi pilnować Wiktorii i bardzo nie podobało jej się, że będzie musiała kłamać (czego robić kompletnie nie umiała). Martwiła ją także wizja przyjaciółki szalejącej na nartach w Alpach.
W: Nie ma po co. Zarezerwowałam już hotel, jestem spakowana. Spokojnie, ani się obejrzysz, a już będę z powrotem. - Odparła beztrosko, zbiegając po schodach z trzeciego piętra, na którym znajdowała się ginekologia. Blondynka jednak nie potrafiła zobaczyć tego w kolorowych barwach i wiedziała doskonale, że przez wybryki Rudej przez najbliższy tydzień nie będzie mogła zmrużyć oka. - No, Agatka... - Lekarka zatrzymała się, zarzucając kurtkę na ramiona, gdy już wyszły ze szpitala i odwróciła w stronę koleżanki. Cmoknęła internistkę w policzek i pobiegła w stronę srebrnego Qashqaia, na odchodne krzycząc: - Do miłego...! - I odjechała z parkingu, zostawiając Woźnicką z myślą: Zwariowała, kurwa mać, zwariowała...

UPRZEJMIE PROSZĘ O KOMENTARZE!!!

*Tak, wiem że mamy połowę kwietnia. Pomysł na to opowiadanie wpadł mi do głowy wcześniej, lecz nie miałam kiedy tego napisać. Mam nadzieję, że wybaczycie lekkie opóźnienie co do pór roku... :)

wtorek, 31 marca 2015

CZĘŚĆ 104

Dziękuję Wam bardzo za wszytskie komentarze, jesteście wspaniali! Zapraszam do czytania i oceniania:


"We are the champions - my friend"

Profesor spojrzał na około trzydziestoletniego faceta krążącego w kółko pod oknem jego gabinetu. Mężczyzna szukał zemsty na Falkowiczu za rzekome zabicie jego matki, która była jedyną osobą w jego życiu i postanowił przeciągnąć to w czasie do godziny, gdyż szybka śmierć była według niego zbyt prosta. Nie dość, że mamisynek, to jeszcze wariat. - Pomyślał Andrzej. - A wariaci nie myślą logicznie... - I w taki sposób w głowie profesora narodził się pewien pomysł. Dziwny, nienormalny pomysł.
F: Uwiedź go. - Szepnął swojej towarzyszce do ucha korzystając z chwili, gdy zamachowiec wyglądał przez okno. - Poproś żeby to wyłączył, mówiąc że go pragniesz, już! - Rozkazał szeptem, widząc pytające spojrzenia dziewczyny. Teraz mina blondynki mówiła "Że co?!". Kobieta popukała się w głowę, sugerując bratu iż jego pomysł (który bardzo jej się nie podobał) jest irracjonalny. Profesor spojrzał jeszcze raz w stronę mężczyzny stojącego do nich tyłem wpatrzonego w okno, po czym wręcz siłą zdjął dziewczynie dżinsową kamizelkę i, mimo że się opierała, rozpiął kolejne dwa guziki błękitnej koszuli odsłaniając jej piersi. Z zadowoleniem spostrzegł, że siostra ma na sobie czarną, koronkową bieliznę, głęboko wierząc że to wystarczy. Popchnął ją delikatnie w stronę mężczyzny. Teraz nie pozostawało mu nic innego jak modlić się (do Hipokratesa, bo w Boga nie wierzył) by jego plan się powiódł, a żarty Wiktorii o tym jak dobrą uwodzicielką jest koleżanka były prawdą. To była chyba  ich jedyna i ostatnia szansa - więcej pomysłów nie miał, czasu także. Nie miał też najmniejszej ochoty umierać, nie teraz.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech, pokręciła jeszcze z niedowierzaniem głową zerkając błagalnie na profesora, lecz gdy ten był nieugięty i patrzył na nią z marmurowym wyrazem twarzy, posłusznie zabrała się do wykonywania genialnego pomysłu chirurga.

Rudowłosa lekarka nerwowo krążyła po parkingu szpitalnym, a Krajewski chodził za nią krok w krok. W pewnym momencie dziewczyna rzuciła się w stronę szpitala, jednak chirurg był uważny i już po kilku sekundach zagrodził jej drogę łapiąc ją jeszcze mocniej niż wcześniej za oba nadgarstki. W końcu przestała się wyrywać i zlustrowała szybko chłopaka. Te krótkie spojrzenie wystarczyło by zobaczył przerażenie w jej zielonych oczach. Kobieta spuściła wzrok czując, że po jej policzkach popłynęły pojedyncze łzy, potem kolejne i już po chwili całe jej rumiane policzki były mokre. Adam puścił już całkowicie jej ręce. Kobieta przeszła kilka kroków przed siebie wymijając go.
Ad: Wiki. - Krajewski odwrócił się za nią.
W: Nie dotykaj mnie! - Warknęła, czując że stoi tuż za nią i właśnie próbuje położyć dłonie na jej talii. Brunet posłusznie trzymał ręce przy sobie. - Zostaw mnie samą. - Poprosiła stanowczo. - Obiecuję, nie będę próbować tam wejść, tylko do kurwy nędzy zostaw mnie na chwilę samą! - Wrzasnęła tak głośno, że Krajewski aż podskoczył. Posłusznie odszedł od niej, jednak dalej obserwował ją z odległości kilku metrów. Płakała. Teraz łzy spływały po jej twarzy już strumieniami, nie umiała zgrywać silnej. Tak bardzo bała się, że go straci... Nie miała pojęcia co by wtedy zrobiła, wszystko straciłoby sens. Po prostu nie wyobrażała sobie życia bez niego, a przed oczami miała już najczarniejszy scenariusz.

Blondynka przyciągnęła mężczyznę do siebie, choć zdezorientowany jej się opierał. Zarzuciła jedną nogę na jego biodro przytrzymując go przy sobie i przybliżyła swoją twarz do jego.
-Co ty wyprawiasz?! - Pytał nie rozumiejąc kompletnie zaistniałej sytuacji. Z resztą ona także tej sytuacji nie rozumiała.
Ag: Ja? - Zdziwiona spojrzała w jego oczy. - Ja tylko cię pragnę. - Szepnęła mu do ucha. Mimo obrzydzenia jakie czuła do tego faceta cuchnącego papierosami i alkoholem starała się odegrać swoją rolę jak najlepiej. Wyłączyła umysł i próbowała sobie wmówić, że na prawdę ten wariat ją pociąga, choć było to dość trudne.
Zaczęła składać pocałunki na jego szyi, co wymagało od niej wstrzymania oddechu. Gdyby nie praktyki w pracy z bezdomnymi na SORze chyba by teraz zwymiotowała. Jej spojrzenie padło na profesora, który zasłaniał usta dłonią, by nie parsknąć śmiechem na widok jej skwaszonej twarzy. Przewróciła oczami. Poczuła że trzydziestolatek powtórnie próbuje wyrwać się z jej objęć, co przywróciło ją do rzeczywistości.
Ag: Nie, proszę! - Dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i jeszcze mocniej zacisnęła prawą nogę na jego biodrze. - Nie zostawiaj mnie, pragnę cię. - Plotła co jej ślina przyniosła na język.
-Tylko ona mnie kochała... -  Serio?! - Przeszło przez myśl internistki. - W sumie to się nie dziwię. Ag: Ja cię kocham. Od kiedy tylko cię zobaczyłam... to jest miłość od pierwszego wejrzenia. - Tłumaczyła, choć teraz była już prawie pewna, że to się nie uda. - Chcę cię... tu i teraz. - Szeptała do jego ucha, choć przerażało ją to co robi. - Wyłącz to, proszę. - Oparła brodę na jego ramieniu, spoglądając tym samym na profesora, gdyż nie wiedziała już kompletnie co dalej robić i liczyła, że ten jej pomoże. Chirurg szybkim ruchem przejechał dłonią po swoim udzie w stronę krocza. Dziewczyna z jeszcze bardziej skwaszoną miną powtórzyła to, tylko że o wiele wolniej, na ciele wariata, który chciał wysadzić ich w powietrze. Bardzo jej się to nie podobało. Drugą ręką sięgnęła do jego dłoni wyjmując z niej pilota.
Ag: No to teraz się zabawimy. Powiedz mi tylko, jak to się wyłącza... nie lubię się spieszyć. - Przygryzła dolną wargę. Mimo obrzydzenia jakie to w niej wzbudzało, była przekonująca przynajmniej na tyle by trzydziestolatek wyłączył bombę, więc oboje lekarzy odetchnęło z ulgą. Profesor machnął ręką pokazując jej, że wolałby dostać tego pilota do rąk. Internistka posłusznie zabrała małe urządzenie terroryście i rzuciła je chirurgowi. Ten mając już władzę nad sytuacją wstał z kanapy i udał się w stronę drzwi.
-Gdzie?! - Oburzył się zamachowiec odwracając się szybko w jego stronę.
Ag: Niech sobie idzie. Chcę być cała twoja... - Dziewczyna przyciągnęła go do siebie, siadając na biurku.

Profesor  z ulga opuścił gabinet i biegiem udał się do głównego wyjścia. W szpitalu już nikogo nie było, wszystkich zdążyli ewakuować.
W: Andrzej! - Wiktoria rzuciła mu się na szyję widząc go. Przytulił ją mocno do siebie, wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.
Ad: Stary, jak ty to zrobiłeś? - Pytał z niedowierzaniem, podchodząc do profesora wraz z całym tabunem antyterrorystów.
F: Zajmijcie się tym nieszczęśliwym dziewczęciem. - Wskazał wzrokiem na wejście do szpitala. Mundurowi, którzy także nie mogli wyjść z podziwu dla chirurga momentalnie oprzytomnieli  i przypomnieli sobie, że zakładników było dwóch. Nastawiając broń weszli całą grupą do szpitala, powolnym krokiem sprawdzając każdy zakamarek. Krajewski pokręcił na to z niedowierzaniem głową. - No uratuj tego biednego aniołka! - Polecił mu profesor. Adam posłusznie udał się korytarzem szpitalnym w stronę gabinetu, wymijając wciąż rozglądających się po szpitalu mundurowych.

Adam otworzył drzwi gabinetu i stanął jak wryty widząc co się tam dzieje. Agata z płaczem wyrywała się mężczyźnie, a ten za wszelką cenę, chciał ją rozebrać. Widząc Krajewskiego, internistka kopnęła napastnika w krocze i rzuciła się w stronę chirurga. Ten dalej stojąc w miejscu pokręcił z niedowierzaniem głową.
Ad: Sprzedał cię? - Spytał, prawą ręką obejmując blond lekarkę.
Ag: Kazał mi uwieść tego wariata i zabrać mu pilota od bomby. - Wyjaśniła.
Ad: Ja zawsze wiedziałem, że ten facet jest geniuszem... - Przyznał, nie mogąc wyjść z podziwu dla profesora.
Do gabinetu wreszcie dotarli antyterroryści i wyprowadzili z niego nawet nie opierającego się już mężczyznę.
-Ty dziwko! - Krzyknął tylko w stronę internistki, a mundurowi skuli go kajdankami.

Woźnicka była przesłuchiwana w jednym z policyjnych radiowozów, a Wiktoria badana przez Hanę po sporym stresie w jednej z karetek.
Ad: Dostanę premię? - Dopytywał brata.
F: Może, może. Spisałeś się. - Pochwalił swojego wiernego giermka.
H: Profesorze! - Zawołała go Goldberg.
F: Wszystko dobrze z Wiki? - Spytał podchodząc do niej.
H: Tak. Dałam jej tylko małą dawkę leków, miała podwyższone tętno i ciśnienie. Z dziećmi także wszystko ok, nie ma powodów do niepokoju.
F: Wyśmienicie.
H: Odpoczywa teraz, za kwadrans kroplówka powinna zejść, nie chciałam dawać jej nic prosto do żyły. - Tłumaczyła.
F: Dobrze, dziękuję.

Siedzieli całą czwórką na ławce przed szpitalem patrząc na budynek, który dziś prawie wybuchł.
Ad: Jesteś genialny, Andrzej. - Przymilał się, wciąż nie będąc pewnym czy dostanie premię.
F: Brawa należą się naszemu blond aniołkowi. - Przyznał.
Ag: We are the champions - my friend... - Zanuciła wznosząc toast butelką soku jabłkowego.
F:  And we'll keep on fighting till the end.
Ad: We are the champions
We are the champions. - Kontynuował wznosząc przy tym ręce niczym wielki artysta.
W: No time for lusers
'Caus we are the champions.* - Dokończyła i wybuchła śmiechem.
Ad: Za naszych mistrzów! - Zarządził unosząc swoją butelkę soku pomarańczowego. Stuknęli się butelkami opijając ujście z życiem profesora i lekarki.

Tertter wyszedł ze szpitala i nie mógł uwierzyć w to co widzi. Profesor siedzący z przyjaciółmi na ławce. Profesor pijący sok z butelki. Profesor śmiejący się. Profesor obejmujący Consalidę. Nie to nie profesor. - Przekonywał go rozum, lecz garnitur i krawat pozostały niezmienne.
T: Falkowicz! - Krzyknął z niedowierzaniem i biegiem udał się w ich stronę. - Falkowicz, ja ci postawię pomnik! - Obiecywał. Stanął tuż przy nich i spojrzał na profesora. Podrapał się po głowie, lecz w końcu przyznał: - Może i ja cię nie lubię i to nic nie zmienia, ale pan jest genialny.
F: Wiem. - Odparł unosząc prawy kącik ust. Dyrektor nie wiedząc już co dalej mówić pokręcił tylko z niedowierzaniem głową i odszedł od lekarzy.
F: Zapraszam was na obiad. - Zarządził. - Dzisiaj jeszcze nie będą ściągać pacjentów, mamy wolne.
Ad: Na obiad... z winem?
F: Z winem, z winem. Jedziemy! - Profesor wstał z ławki i pociągnął ze sobą Wiktorię, zaś Adam szarpnął Woźnicką za rękę, wlekąc ją do samochodu.

Wychodzili lekko podchmieleni z drogiej, warszawskiej restauracji. O dziwo nie Adam, a Agata była najbardziej pijana, tylko Wiktoria nie piła alkoholu.
Ad: Jedziemy na jakąś imprezkę! - Zaproponował tocząc się ulicą, po czym potknął się "koci łeb", przez co przewrócił się nie tylko on, ale także Woźnicka która była przez niego prowadzona. Oboje lekarzy wybuchło pijackim śmiechem. Woźnicka nieudolnie zaczęła podnosić się z ziemi, w końcu wraz z Krajewskim dalej toczyli się ulicą, a profesor z Wiktorią szli tuż za nami.
Ag: Wypiłam łyk, powiedzmy dwa. A mówiąc praaaawdę aż do dna!** - Śpiewała śmiejąc się. Zatrzymali się przy taksówce stojącej na poboczu. -  A teraz państwa opuszczę. Ja zrobiłam swoje i mogę odejść... w spokoju sumienia. Uratowałam nas... buzi!***- Dziewczyna złożyła pocałunek na policzku profesora.
W: Agata! - Upomniała koleżankę.
Ag: Co? - Spytała i nie czekając na odpowiedź wsiadła do taksówki.
Ad: Ja może też już was opuszczę... - Krajewski chwiejnym krokiem także wsiadł do auta.

Zmęczeni dotarli do domu. Dla obojga był to bardzo długi  i ciężki dzień. Zdjęli buty i płaszcze, a po chwili leżeli już w swoich objęciach na wielkim, ręcznie rzeźbionym, drewnianym łóżku małżeńskim.
W: Tak strasznie się bałam... - Przyznała kładąc głowę na jego torsie. Na wspomnienie tych, trwających dla niej wieczność, chwil niepewności z jej zielonych oczu znów popłynęły kolejne łzy.
F: Nic mnie powstrzyma przed tym, by zawsze być z tobą. Nawet stado wariatów z bombami. - Profesor ujął jej dłoń i złożył pocałunek na jej wewnętrznej stronie. - Bo cię kocham. Tak cholernie cię kocham, że mnie samego to przeraża.

*Queen - We Are The Champions
**Aria ze śmiechem
***Kogel Mogel (przerobiona wypowiedź Mariana Wolańskiego)



poniedziałek, 30 marca 2015

CZĘŚĆ 103

To jak, jesteście? Na początek krótko, ale jeśli dopiszecie komentarzami następna część pojawi się już jutro! :) Zapraszam do lektury:

"Akcja: ewakuacja"

T: Ewakuujemy szpital! - Stefan wpadł do pokoju lekarskiego.
N: Co się dzieje? - Spytała zdezorientowana Rudnicka.
T: Falkowicz! Woźnicka! Bomba! Gabinet! - Wykrzykiwał. - Nie ma czasu! -  Łysy mężczyzna wybiegł z pokoju lekarskiego. Consalida poderwała się z kanapy i uczyniła to samo, a Adam zaraz za nią. Dziewczyna szybko przemierzała korytarze biegnąc w stronę gabinetu profesora.
Ad: Wiktoria! - Krajewskiemu wreszcie udało się ją zatrzymać. - Wychodzimy stąd!
W: Andrzej! Pacjenci! Agata!
Ad: Mają tu całą kadrę personelu! Falkowicz by mi tego nie wybaczył, sorry.- Chirurg pociągnął ją za rękę i wręcz siłą prowadził do wyjścia.
W: Puść mnie! A Andrzej?!
Ad: On nie jest w stanie cię stąd zabrać, ja muszę. Szybciej! - Poganiał dziewczynę. Adam bywał (no dobrze, był) idiotą, dzieckiem, gówniarzem, lecz gdy była taka potrzeba umiał zachować powagę. I właśnie teraz była taka potrzeba - realne zagrożenie dla Wiktorii. Nie mógł dopuścić do tego by cokolwiek jej się stało, takie było przykazanie jego mentora. Od zawsze gdy Andrzej nie mógł sam zająć się Wiktorią, Adam wiedział, że automatycznie spada to na niego. Kiedyś już usłyszał cały wykład na temat tego co ma robić i co dla chłopaka jeszcze ważniejsze - został poinformowany, że jeśli Wiktorii coś się stanie, to i on będzie ponosił tego konsekwencje. Adam oczywiście regularnie wyśmiewał z tego powodu brata, lecz wiedział, że profesor mówi poważnie. W staruchu o samego siebie chirurg musiał upilnować koleżanki. Robił to z resztą nie pierwszy raz. Zdarzyła się już kiedyś sytuacja, gdy Falkowicz dostawał groźby, gdyż zadarł z "niewłaściwym towarzystwem" i wtedy właśnie Krajewski zostawał z Consalidą w domu, gdy profesor załatwiał ich sprawy. Wiktoria nawet się nie orientowała, że bracia zgrywali wszystko tak, że przez kilka dni nie opuszczała willi i nie zostawała sama ani na minutę, a obaj jej towarzysze mieli przy sobie cały czas broń. A gdy wszystko się wyjaśniło i sprawa przycichła Krajewski znowu wyśmiewał Andrzeja z jego "programu ochrony księżniczki", jak zwykł to nazywać Adam.

-Gdzie są nosze?! - Dopytywał wszystkich zirytowany Konica biegający w kółko po oddziale.
-W magazynku na minus jeden, ale nikt nie wie gdzie są klucze! - Odpowiedziała mu równie przerażona co on pielęgniarka, która chodziła tuż za nim.
- Otwórzcie boczne klatki schodowe, będziemy znosić na rękach! - Zarządził, z niepokojem spoglądając na kilka sal, które należały do niego.
-Klucze się zgubiły... - Poinformowała szczupła brunetka. Łysy ortopeda spojrzał w stronę głównej klatki schodowej - zablokowana była przez setki ludzi. Niektórzy pacjenci prowadzeni byli przez pielęgniarki, inni znoszeni przez dwóch lekarzy lub sanitariuszy, gdyż nikt nie mógł odnaleźć kluczy do przeklętego składzika z noszami.
-Wszyscy wybiegli na korytarze, my się już nie przepchamy. - Oznajmiła brunetka wciąż towarzysząca chirurgowi.
-Już wolałem być zakładnikiem... - Mruknął pod nosem. Ostatecznie, z racji iż ortopedia znajdowała się na wyższym parterze zdecydował się na wynoszenie chorych przez okno. Wzbudziło to duże niezadowolenie przebywających na oddziale, jednak jak postanowił - tak zrobił i właśnie wraz ze Stefanem podawali sobie kolejnego pacjenta przez duże okno.
-Pomysł niezły... - Pochwalił podwładnego Tretter. - Dam ci za to premię, jeśli ten szpital przetrwa. - Obiecał.
-Ile? - Spytał zaciekawiony.
Dyrektor zawahał się chwilę, lecz w końcu odpowiedział:
-400 złotych.
-Hojność pana dyrektora jest rozbrajająca...

Czemu ja?! No kurwa mać, czemu ja?! - Zastanawiała się siedząc na czerwonej kanapie i patrząc to na "terrorystę", to na profesora. Była wściekła, wściekła do szaleństwa. Jeszcze nie dochodziło do niej, że na prawdę zaraz mogą oboje wylecieć w powietrze.- Rozumiem, zacieśnianie więzi w rodzeństwie, ale czemu poprzez wspólną śmierć?! - Irytowała się.  Po chwili jej wzrok na dłużej zatrzymał się na chirurgu. Mężczyzna podparł głowę na dłoniach, zakrywając nimi twarz i trzymając łokcie na kolanach. Tkwił w tej pozycji już od paru minut. - A czemu oni? - Spytała się po chwili. Przed oczami miała już Consalidę, która została sama z dziećmi. I teraz już wszystko do niej dotarło i poczuła ciarki na placach.

W: Dosyć, kurwa mać, idę tam! - Zdecydowała, widząc, że Walczyk, która od kwadransa walczyła z ochroną już prawie udało się wedrzeć do szpitala.
Ad: Stój! - Krajewski złapał koleżankę za obie ręce. - Co chcesz zdziałać? Wziąć faceta na litość, czy siłą? Nie uda ci się ani jedno ani drugie. - Chłopak dla pewności dalej trzymał Wiktorię mocno za obie ręce. Nie wiedział jak duży jest ładunek i kiedy nastąpi wybuch, a wolał by Wiktoria nie była zagrożona.  Miał przed oczami już najgorszy scenariusz, w którym koleżanka mu ucieka i ginie razem z Agatą i Andrzejem, a jego dorywa ktoś z "mafii" Falkowicza. Zdecydowanie nie podobała mu się ta wersja dalszych wydarzeń. O stokroć wolał dostać premię od Falkowicza za wzorowo przeprowadzoną akcję ochrony księżniczki.
W: Nie wiem, zrób coś, kurwa mać! To jest twoje rodzeństwo!
Ad: Daj myśleć logicznie tym, którzy od tego są.
W: Już raz widziałam pracę polskich antyterrorystów, wpadli do szpitala kwadrans po wybuchu!
Ad: I wtedy Falkowicz sobie poradził, poradzi sobie i teraz! Consalida, facet ma IQ powyżej dwustu oraz dość dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Dam se rękę obciąć, że coś wymyśli! - Przekonywał ją. Był gotów upaść przed nią na kolana byle by tylko nie pchała się do tego szpitala. Miał dopiero 30 lat, nie chciał umierać. Najchętniej zabrałby ją jak najdalej od tej przeklętej bomby, najlepiej przynajmniej na drugi koniec miasta, ale zdawał sobie sprawę, iż na to nie ma szans.
W: Ale wtedy to była inna sytuacja...
Ad: Tak, bo teraz jest tam z Agą, a wtedy był z Zapałą. Oboje równie głupi, tylko że Woźnicka robi co on jej karze. Wiki, Andrzej da sobie radę, tego jestem pewien. - Przekonywał, choć wcale aż taki pewien nie był.
W: A jak...
Ad: Da sobie radę. - Krajewski przytulił koleżankę, samemu w myślach modląc się, by rozsądek jego brata zadziałał i tym razem. Falkowicz od lat twierdził, że jest Bogiem, a Adam głęboko wierzył we wszystko co jego mentor powiedział.

WRÓCIŁAM!!!

Uwaga, uwaga!
Obwieszczam wszem i wobec, iż wróciłam do Was, z czego niezmiernie się cieszę (mam nadzieję, że Wy też:)). Dziś o 18.00 pojawi się część 103 "Akcja: ewakuacja" Mam nadzieję, że będziecie!