100 000 wyświetleń!
Aż nie mogłam uwierzyć jak to zobaczyłam! Dziękuję Wam wszystkim, że mimo braku opowiadań nie zapomnieliście o tym blogu. Szczególne podziękowania tradycyjnie składam Wiktorii Falkowicz, Agacie Góral i Oliwii Kubickiej, jesteście wspaniałe dziewczyny!Zapraszam do przeczytania tej lekko chaotycznej części, gdyż składa się ona z przeróżnych fragmentów, które kiedyś tam napisałam i teraz połączyłam w jedną całość dopisując początek. Przepraszam za wszystkie błędy, ale cóż, jak zwykle czas mnie goni...
Obudził się w o wiele lepszym stanie, niż się kładł. Zobaczył, że obok niego śpi rudowłosa kobieta. Po chwili jego wzrok padł na zegarek wskazujący godzinę 10:32. Domyślił się, że Wiktoria musiała bardzo późno wrócić do domu i postanowił jej nie budzić, w końcu miała dziś wolne. Wymknął się z sypialni i od razu zadzwonił do dyrektora, prosząc o dwa dni wolnego, wedle zaleceń znajomego.
-Ja się nie zgadzam! My mamy straszne zaległości w papierologi, NFZ...
-Dwa dni urlopu na żądanie, nie będę się z panem targował. Do widzenia. - Rozłączył się, nie chcąc dłużej prowadzić "jałowej" dyskusji z przełożonym. Następnie wybrał numer swojego lekarza, kolega prosił, aby do niego zadzwonił rano. Profesor usłyszał sześćset pytań o swój stan zdrowia, oraz kilka zaleceń.
-Musisz zwolnić, przestać się spieszyć - tłumaczył specjalista.
F: Życie jest za krótkie, żeby się nie spieszyć - odparł. Wczoraj był w tak kiepskim stanie, że potulnie wysłuchał wszystkich poleceń przytakując.
-Zaczynasz się ze mną kłócić, znaczy, że odzyskałeś rezon - spostrzegł. - Odpoczywaj, bierz leki i po problemie. W razie czego dzwoń.
F: Dzięki.
W: Cześć. - Kobieta przytuliła się do niego od tyłu. - O 14:00 muszę być w szpitalu.
F: Nie miałaś mieć dzisiaj wolne?
W: Sambor mnie błagał, żebym wzięła 1/4 dyżuru. A ty jak pracujesz?
F: A ja mam wolne najbliższe dwa dni.
W: Jak to? - spytała zdziwiona.
F: Mam do załatwienia parę spraw w klinice, z badaniami. Niby wyjeżdżamy tylko na tydzień, ale wolałbym aby podczas naszego urlopu świat nie runął.
W: Oj lepiej żeby ten świat nie runął.
F: Właśnie. Pójdę zrobić śniadanie, co sobie życzysz?
W: Wszystko jedno. Idę wziąć prysznic.
F: Ależ oczywiście.
Około 13:00 Wiktoria upiększała się w łazience, gdy do profesor od kilku chwil prowadził jałową dyskusję z dyrektorem, polegającą na tym, że Tretter prosił aby lekarz zjawił się w szpitalu, a Falkowicz odmawiał. Nie robił tego, bo przyjazd do placówki byłby jakimś wielkim kłopotem dla niego, czuł się już dobrze i nie widział przeciwskazań do pracy, po prostu nie lubił ustępować.
F: Czy ja pana nie informowałem, że biorę wolne?
T: Profesorze, mamy lekarkę do zatrudnienia i ktoś musi z nią rozmawiać! Ja mogę ją zatrudnić, ale proszę potem nie mieć do mnie pretensji, że to zły pracownik.
F: I na prawdę nie mógł pan tego od razu powiedzieć?!
T: Co? Przecież ja cały czas próbowałem panu to powiedzieć, a pan mi nie dawał dojść do słowa!
F: Oburzające! Powinien pan mieć więcej szacunku do czyjegoś czasu! Czy pan myśli, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko wysłuchiwać na zmianę pana gróźb i próśb?!
T: To przyjedzie pan w końcu, czy nie? - Dyrektor nawet nie chciał dalej sprzeczać się z chirurgiem, wiedział, że nie przyniesie to najmniejszych rezultatów.
F: Oczywiście, że przyjadę. Pół dnia sobie nie możecie beze mnie poradzić - fuknął i się rozłączył.
W: Dobra, ja będę jechać. Samborowi bardzo zależy, żeby wyjść jak najwcześniej z tego dyżuru.
F: To pojedziemy razem.
W: A ty nie miałeś mieć wolne? - spytała zdziwiona.
F: Podobno mają przyjąć jakąś lekarkę, wolę aby to nie była kolejna niewykwalifikowana z której nie ma żadnego pożytku.
W: Najlepiej jakąś doświadczoną, przynajmniej po czterdziestce - stwierdziła. - No co? Ja myślę w interesie szpitala - wytłumaczyła, gdy narzeczony obdarzył ją jednym z tych swoich dziwnych spojrzeń.
F: Ależ oczywiście.
W: Jedziemy - zarządziła, po czym szybkim krokiem udała się w stronę drzwi.
F: Ależ oczywiście.
Profesor czekał w gabinecie na przybycie potencjalnej nowej pracowniczki. Spóźnia się, pierwszy minus.
Ad: Cześć! - do gabinetu bez pozwolenia wpadł Adam i zajął miejsce na jednym z czerwonych foteli.
F: A któż ci pozwolił usiąść?
Ad: Jezuuuu - wyjęczał niezadowolony z uwagi profesora.
F: Widzisz, bracie drogi, kiedyś na Akademii Medycznej był pewien profesor. Podczas egzaminu ustnego ustawił dwa krzesła i jeden fotel dla trzech studentów. Pierwszy wchodzący szybko zajął fotel, a za nim dwóch innych krzesła. Profesor wyprosił chłopaka siedzącego na fotelu z sali, wstawiając mu dwóję. Podczas następnego egzaminu cała trójka studentów rzuciła się na krzesła i gdy dwóch zajęło te miejsca, trzeci stał w miejscu, bojąc się usiąść na fotelu. Profesor pochwalił stojącego, mówiąc, że "to jest prawdziwa skromność" i wyrzucił pozostałych dwóch z najniższymi możliwymi ocenami.
Ad: Niech zgadnę, ów profesorem byłeś ty?
F: Nie.
Ad: No tak, zapomniałem, ty nie uznajesz skromności.
F: Profesor, o którym mówiłem, także jej nie lubił, jednakże uważał, że nic nieznaczący student pierwszego roku powinien ją posiadać.
Ad: Przyznaj się, to ty byłeś profesorem wstawiającym pały za byle gówno.
F: Nie, ja byłem tym skromnym uczniem, który , gdy dwóch rzuciło się na krzesła, stał w miejscu, gdyż został poinformowany, jakie usadzenie studentów preferuje ów profesor.
Ad: Nie wierzę, już wtedy bzykałeś Wandę.
F: Słownictwo, Adam! - upomniał młodszego brata. - Romans, to relacja dwóch osób, zazwyczaj kobiety i mężczyzny, chociaż w tym świecie wszystko jest możliwe, z której oboje czerpią korzyści.
Nim Krajewski zdążył wypomnieć Andrzejowi, iż Wanda była raczej w przekonaniu, że nie jest to tylko obustronna korzyść, w gabinecie rozległo się pukanie.
Ad: Wejść! - wrzasnął Krajewski na cały głos niczym wojskowy. W pomieszczeniu pojawiła się lekko zdziwiona takim zaproszeniem blondynka. Wyglądała na lekarkę świeżo po stażach, zapewne taką była, jednakże przez niezapowiadaną wizytę Krajewskiego profesor nie zdążył przejrzeć jej CV. Była średniego wzrostu, około dziesięciu centymetrów dodawały jej czarne szpilki. Ubrana była w czarną spódnicę, która według wypisanych w internecie mądrości na temat wyglądu na rozmowie kwalifikacyjnej - sięgała do kolan, oraz białą koszulę z czarnymi wykończeniami.
F: Przepraszam panią bardzo za tegoż osobnika, lubi robić sobie żarty - wytłumaczył Adama. - Dzień dobry - przywitał się podchodząc do kobiety i całując ją w dłoń. Blondynka była lekko zdziwiona tym powitaniem, jednakże wyglądała raczej na zadowoloną z takiego gestu. - Proszę spocząć.
Młoda kobieta posłusznie zajęła miejsce wskazane przez potencjalnego przyszłego szefa.
F: Doktorze, proszę zamknąć drzwi. - Krajewski posłusznie wykonał rozkaz brata. - Z drugiej strony - dodał.
Ad: Zluzuj...
F: Nawet nie waż się skończyć swojej wypowiedzi. Jak widzisz chętnych na twoje stanowisko nie brakuje, więc o ile chcesz tu pracować, proszę wyjść.
Ad: Spoko. Bay bay! - krzyknął wychodząc i trzaskając drzwiami.
F: Dobrze, tak więc cóż może pani o sobie powiedzieć? - spytał opierając się wygodnie na fotelu. Nie chciało mu się wypytywać jej o szczegóły, wolał aby sama stworzyła jakąś sensowną wypowiedź. Tak na prawdę wolałby zatrudnić jakiegoś starszego pracownika, nie ze względu na dziwne podejście narzeczonej do nowej pracownicy, po prostu młodych, szalonych było już w oddziale wystarczająco dużo.
-Konkretnie o co pan pyta? - Kobieta siedziała prosto, nie sprawiała wrażenia zestresowanej, czy przestraszonej, wyglądała na pewną siebie.
F: Dobrze, będę z panią szczery. Nie czytałem pani CV, ani innych dokumentów, nie wiem o pani nic, oprócz tego, że ubiega się pani o stanowisko w naszym szpitalu na oddziale chirurgicznym. Proszę powiedzieć o sobie wszystko, co uważa pani za ważne, czy warte uwagi.
-Nazywam się Katarzyna Branicka - kobieta podkreśliła swoje nazwisko. Drugi minus - pomyślał.
F: Droga pani, proszę się nie szczycić swym nazwiskiem. Czy pani ma mnie za idiotę? Do pani wiadomości: ostatnim przedstawicielem rodu tych znanych wszystkim Branickich był Jan Klemens. Nie miał on żadnego przodka, więc przykro mi bardzo, pani nazwisko nie znaczy zupełnie nic.
Kobiecie momentalnie zszedł uśmiech z twarzy. Zazwyczaj ludzie słysząc jej nazwisko wytrzeszczali oczy i obdarzali ją spojrzeniem pełnym uznania, a przy profesorze Falkowiczu tego szczęścia niestety nie miała, on posiadał wiedzę na temat historii.
Przez kilkanaście minut kobieta mówiła o sobie, próbując przedstawić się w jak najlepszym świetle. Po jej pewności siebie jednak nie zostało już ani śladu.
F: Dziękuję pani bardzo, odezwiemy się. - Mężczyzna postanowił zakończyć tą rozmowę.
Po chwili został już sam w gabinecie. Kilka minut później usłyszał pukanie. W drzwiach pojawiła się Agata.
Ag: Ja wiem, że masz wolne, ale biegam po całym szpitalu z tymi papierami i nikt nie chce zrobić tej cholernej konsultacji. Nawet Wiki mnie odesłała!
Biedne dziecko - to jedyna myśl jaka nasunęła się profesorowi, jednak wziął dokumenty od internistki i powolnie zaczął je przeglądać.
Ag: Ja przepraszam, że zajmuję czas, na pewno masz ciekawsze zajęcia, ale serio nie miałam gdzie iść już - tłumaczyła.
F: Jeśli mam być szczery, to w tym momencie konsultowanie ci pacjenta jest najciekawszym zajęciem.
Ag:To co z nim?
F: Robisz sobie ze mnie żarty, czy nie mogłaś stwierdzić zapalenia wyrostka?
Ag: Mogłam stwierdzić, ale potrzebuję konsultacji chirurga, aby załatwić salę i stażystki. Dali mi go na oddział, bo znaleźli jakieś dawne problemy internistyczne. Wpiszesz diagnozę, podpiszesz, przystawisz pieczątkę i po problemie.
F: Oczywiście - profesor uzupełnił konieczne dokumenty. - Tak przy okazji, nie znasz jakiegoś dobrego chirurga?
- Chirurga... znam ciebie i Wiktorię, ale domyślam się, że chodzi ci o kogoś z poza tego szpitala. A może być Grek nie mówiący po polsku? Nie wiem tylko jak ma na imię, ale podobno jest chirurgiem, przynajmniej tyle zrozumiałam, nigdy nie byłam dobra z angielskiego.
F: Nie będę wnikał w twe dosyć dziwne znajomości, jednakże powiedz gdyby przypomniał ci się ktoś mówiący po polsku.
Ag: O, znam jeszcze takiego Ukraińca!
F: Mówiącego po polsku?
Ag: To znaczy, jak kto by chciał to zinterpretować. "On mówić po polski mało dużo."
F: Dziękuję ci bardzo za zaangażowanie, ale chyba jednak znajdę kogoś sam.
Ag: Chociaż znam jeszcze takiego Koreańczyka...
F: Dobrze, dziękuję, starczy. Weź te dokumenty i do pracy - rozporządził podając blondynce papiery.
Ag: Się robi. Do widzenia. - Internistka posłusznie wymaszerowała z gabinetu.
Profesor wziął do ręki słuchawkę telefonu stacjonarnego i połączywszy się z sekretarką poprosił o zieloną herbatę. Nim zdążył odłożyć słuchawkę do gabinetu wpadła Walczyk. Jeszcze tej brakowało - pomyślał zrezygnowany. Laborantka trzasnęła drzwiami i stanęła przed profesorem.
K: Dlaczego mi nie powiedziałeś o wyjeździe do Grecji?! Ja rozumiem, że chciałeś mi zrobić niespodziankę, ale ja nawet nie mam bikini, a kolekcje letnie wszędzie się już skończyły! - Wrzasnęła z wyrzutem. Falkowicz za to na jej słowa wybuchł niepohamowanym śmiechem. Walczyk, nie zważając na jego reakcję, zmieniła ton głosu na łagodny i przemówiła do niego spokojnie: - No dobrze, kochanie, wiem, że chciałeś jak najlepiej...
Profesor po raz kolejny zastanowił się, czy ta kobieta jest chora psychicznie, czy głupia i po raz kolejny doszedł do wniosku, iż jedno nie wyklucza drugiego. Nie miał teraz jednak najmniejszej chęci na sprzeczanie się z natrętną blondynką, więc postanowił pozbyć się jej w o wiele prostszy sposób.
F: Aniołeczku, może pójdziemy na kawę? - zaproponował z uśmiechem.
K: Przecież tobie przynoszą kawę do gabinetu.
F: Tak, ale w bufecie mają lepszy ekspres niż tutaj te sekretarki, więc kawa także jest lepsza.
K: No dobrze, chodźmy.
Profesor otworzył drzwi przed laborantką i gdy tylko przekroczyła próg gabinetu - jeszcze szybciej je zamknął. Usiadł na skórzanym fotelu zadowolony z siebie. Usłyszał tylko szloch Walczyk za drzwiami.
Consalida usiadła zmęczona na fotelu i spojrzała na duży zegar ścienny. 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1... tak, wybiła 20:00! Wykończona, po ciężkich sześciu godzinach przyjmowania pacjentów w przychodni, lekarka już miała wstać i udać się do pokoju lekarskiego, gdy drzwi gabinetu otworzyły się. Kolejny, który nie umie czytać, że przyjmujemy do 20:00 - pomyślała wściekła. W drzwiach pojawiła się około czterdziestopięcioletnia kobieta prosząc o przyjęcie. Consalida zmierzyła ją srogim spojrzeniem. Zazwyczaj przyjmowała wszystkich pacjentów i bez problemu zostawała długo po godzinach, ale teraz była tak zmęczona i tak zirytowana dzisiejszym dniem pracy, że nie zamierzała zostawać w szpitalu ani minuty dłużej niż przewiduje ustawa.
W: Przychodnia jest czynna do godziny 20:00, przykro mi, nie przyjmę pani - powiedziała szorstko.
-Jak to nie?! Przecież pani podpisała przysięgę Arcydelesa! Pani obowiązkiem jest leczyć ludzi! - krzyknęła. Mimo niemiłego tonu, oraz podniesionego głosu pacjentki, Wiktorii od razu poprawił się humor i niewiele brakowało, a zaczęłaby się śmiać z pomyłki kobiety. Powstrzymała chichot i z uśmiechem odparła:
W: Nie podpisałam żadnej przysięgi Arcydelesa.
Pacjentka dopiero teraz zorientowała się o swoim przejęzyczeniu. Wściekła jeszcze bardziej znów zaczęła naskakiwać na rudowłosą lekarkę: - Arcydelesa, Hipokratesa, co za różnica?! Podpisała pani, że będzie leczyć ludzi!
Wiktoria nie zamierzała ulec. Gdyby chociaż ta kobieta była milsza - może pani chirurg by się ugięła, ale w zaistniałej sytuacji nawet nie było o tym mowy.
W: Ale nie, że będę robić to za darmo - zakończyła rozmowę. - Pani Aniu, zamknie pani gabinet, gdy pacjentka raczy go opuścić - zwróciła się do pielęgniarki, która stała bokiem do nich, udając, że zajmuje się narzędziami, a w rzeczywistości próbowała nie okazać swojego rozbawienia całą sytuacją.
-Oczywiście - blondynka w pomarańczowym mundurku posłusznie przytaknęła.
W: Tak więc do widzenia - pożegnała się i mijając pacjentkę wyszła z gabinetu, po czym udała się do pokoju lekarskiego.
W: Interna to gówno. - Wiktoria z Agatą miały tendencją do zbędnych kłótni, gdy im się nudziło i tym razem także miały chwilę wolną, więc od kilkunastu minut sprzeczały się o to, która z nauk jest ważniejsza.
Ag: Po co kryć piękną twarz pod maską?, jak powiedział twój narzeczony.
W: Że przepraszam, co?
Ag: Dobra, zanim mnie zabijesz, to dodam, że to jeszcze z czasów waszej nienawiści. Nie masz co być zazdrosna, jakbyś nie pamiętała, to parę miesięcy temu wyszły na jaw pewne sprawy rodzinne.
W: Właśnie, jakoś strasznie się wasze relacje zacieśniły, od czasu tamtej sprawy.
Ag: Spokojnie, nie masz co być zazdrosna. Z jednym Baranem już miałam przejścia, z drugim nie zamierzam.
W: No mam nadzieję - pogroziła koleżance palcem.
Ag: Wiesz co, jak teraz się tak zastanowię, to za jedno mogę być wdzięczne swojemu byłemu mężowi.
W: Serio? Ty i takie wnioski?
Ag: No. Bo po rozstaniu z nim byłam w tak kiepskim stanie, że nie miałam ochoty na romans nawet z Falkowiczem. - Condalida zaczęła się śmiać.
W: I chwała Pawłowi za to.
Ag: Chwała mu za to, ale zmarnował mi kawałek życia. Chociaż, co tam i tak najlepsze lata już dawno minęły.
W: Najlepsze, czyli jakie?
Ag: Cały ogólniak w internacie mieszkałam.
W: W internacie? Rodzice cię z domu wyrzucili, czy co?
Ag: Nie wyrzucili mnie, po prostu zawsze się z nimi nie dogadywałam, mieli swojego synka, a ja byłam tą drugą. Poza tym internat nie był taki zły. Tylko kiepsko nas karmili i zawsze była zbiórka na puszkę rybek, a potem się puszki wyrzucało przez okno, a latem się je zbierało, bo każdy pokój miał przydzielony kawałek ziemi do pielenia, oprócz klas maturalnych. Ale i tak nikt prawie nic nie robił.
W: I z czego ty się tak cieszysz? Z pielenia ogródka?
Ag: Oj tam, było okey. Zawsze od 22:00 była cisza nocna i chodził ktoś na dyżurze i to kontrolował. Był taki jeden facet, co prawda około pięćdziesiątki, ale żartować sobie z nim można było. Do pokoju dziewczyn na ogół nie wchodził, tylko pukał, jak był hałas. Kiedyś moja koleżanka odpowiedziała na to "Nie pukać, cisza nocna jest".
W: Super - stwierdziła z nieukrywaną ironią. Jej jakoś te opowieści nie fascynowała i nie uważała aby coś straciła.
Ag: Innym razem odpowiedziałyśmy, żeby się nie krępował i wchodził, bo zawsze miałyśmy na niego ochotę. - W tym momencie w pokoju lekarskim zjawił się profesor Falkowicz.
F: Ja nie chcę wnikać, o czym wy mówicie, jednakże słychać was na całym korytarzu, a głównie to ciebie - zwrócił się do blondynki.
W: Agatka wspomina młode lata. Wiesz, mieszkała w internacie, pieliła ogródki i zapraszała pięćdziesięciolatka do łóżka.
Ag: Tylko, że w moim przypadku to były tylko żarty, a ty serio się takim facetom pchałaś do łóżka od ukończenia 14 roku życia.
W: Nie przeginaj, moja droga, nie przeginaj - upomniała przyjaciółkę. Profesor westchnął obserwując obie kobiety. Od zawsze się sprzeczały, przygryzały sobie i jednocześnie były najlepszymi przyjaciółkami. Już miał je o tym uświadomić, jednak do pokoju lekarskiego wpadła wściekła, jak nigdy dotąd Rudnicka.
N: Falkowicz, ty draniu! - warknęła od progu. Na ustach chirurga od razu pojawił się uśmiech, a dwie młode lekarki siedzące na kanapie odwróciły się w ich stronę oczekując na kolejny skecz kabaretowy.
F: Złość piękności szkodzi - oznajmił zadowolony. - No cio?
N: Wiedziałeś! Wiedziałeś, że tej książki nigdzie nie ma!
F: Gromadzenie materiałów do nauki jest twoją sprawą.
N: Posłuchaj, ty szujo, byłam w ośmiu księgarniach, przejrzałam wszystkie strony internetowe, byłam we wszystkich bibliotekach i tego nie da się dostać.
F: Cóż, radziłbym ci jednak jakoś rozwiązać ten problem. Czas leci, a materiału do nauki nie ubywa.
N: Co mam zrobić, żebyś pożyczył mi tą książkę, albo zmienił ją na inną? - spytała od razu. Miała serdecznie dość użerania się z profesorem i liczyła, że jak złej wiadomości by dla niej nie miał - przekaże jej ją od razu, a nie po godzinnej dyskusji.
F: Hmmm... - profesor zastanowił się nad odpowiednią odpowiedzią. Nie zamierzał ułatwiać blondynce nauki, wolał ją raczej utrudnić, bądź uniemożliwić. Już miał zmienić publikację do opanowania na trzy razu grubszą, ale przypomniał sobie, że w gruncie rzeczy jest ona o wiele prostsza do nauki i dostępna wszędzie. - Cóż, niech stracę, będę dobroduszny. Pożyczę ci tę książkę - oznajmił, a Rudnicka odetchnęła z ulgą - ALE pod pewnym warunkiem.
N: Jakim? - spytała coraz bardziej wściekła.
F: A o to już spytaj tych dwóch pań - oznajmił wskazując na dwie dziewczyny siedzące na kanapie.
W: Że my?
F: Tak.
Ag: Niech weźmie za mnie jutrzejszą dobę.
W: I gotuje Agacie pojutrze obiad.
N: Coś jeszcze?!
F: Miałem ci podesłać klienta, ale doszedłem do wniosku, że tobą nawet Adam by się nie zadowolił. Jeszcze jakieś pomysły, drogie panie?
Ag: Gotuje mi obiad pojutrze i popojutrze też.
N: Starczy wam, czy mam umyć schody w całym szpitalu szczoteczką do zębów? - spytała wściekła.
W: Chyba starczy.
F: Proszę się zjawić w mym gabinecie za dwadzieścia minut. Szczerze powiem ci, że nawet się cieszę z faktu, iż mam okazję pożyczyć ci książkę. Podczas nauki będziesz o mnie myśleć.
N: Szuja - powiedziała, po czym wyszła z lekarskiego.
F: Biedna pani doktor.
Ad: Andrzej, szuka cię jakaś babka. Mówi, że jest twoją siostrą - oznajmił chirurg wchodząc do lekarskiego.
W: Kolejna?! Ile ty miałeś tego rodzeństwa, Andrzej?!
Ag: Właśnie, ile nas w końcu jest? Następna siostra?
Ad: No Andrzej, wytłumacz się.
F: To musi być jakieś nieporozumienie. Co prawda miałem 12 lat, jednakże do trzech umiałem liczyć.
Ad: Stawiam na to, że w tym samym wieku znałeś na pamięć całą anatomię Bochenka.
F: A żebyś wiedział, gówniarzu. Ja pójdę to wyjaśnić. Gdzie jest ta kobieta?
Ad: Czeka na korytarzu.
Profesor wyszedł na korytarz. Od razu podeszła do niego brunetka mająca około 45 lat.
F: Kim pani jest? - spytał od razu.
-Hanna Marczak - przedstawił się. - Ja jestem pana siostrą.
F: Wydaje mi się, że zaszła jakaś pomyłka.
-No tak, przepraszam. Pan zapewne kojarzy moje pierwsze nazwisko - Zięba.
F: Pomyliła mnie pani z kimś - odparł, choć domyślał się, że to wcale nie musi być pomyłka, przynajmniej co do nazwiska.
-Nie pomyliłam pana z nikim. Pan mnie nie pamięta, bo my się nigdy nie spotkaliśmy. Pamięta pan co się zdarzyło, gdy miał pan 12 lat... - zaczęła, lecz profesor jej przerwał. Nie chciał aby brunetka kontynuowała swą wypowiedź na korytarzu, tym bardziej, że parę metrów dalej Nina z zaciekawieniem przysłuchiwała się rozmowie podpierając ścianę.
F: Zapraszam panią do swojego gabinetu. A pani doktor niech się lepiej bierze do nauki, chyba, że chce być pytana także z całej anatomii Bochenka! - wrzasnął tak, że blondynka aż podskoczyła.- Zapraszam panią - wskazał brunetce kierunek, w którym musieli się udać do gabinetu. - Jeszcze jeden wyskok i wylatujesz - warknął, gdy przechodzili obok Rudnickiej.
N: Ale panie profesorze, kazał mi pan do siebie przyjść po 20 minutach, a to zaraz będzie...
F: To przyjdzie pani za godzinę.
F: Kim pani jest i dlaczego podaje się za moją siostrę? - spytał, gdy usiedli w gabinecie.
- Wiem, że może nie powinnam z tym przychodzić do pana, jednakże odnalezienie sławnego profesora było najprostszym rozwiązaniem. Ja jestem pana siostrą, przynajmniej prawnie. Gdy miałam 15 lat dowiedziałam się, że do mojej matce zostanie powierzona opieka nad dwunastolatkiem. Uciekłam z tam tond, nie chciałam patrzeć jak rujnuje życie kolejnej osobie. Teraz chciałam dowiedzieć się czegoś o niej, znaleźć ją. Tylko, że odnalezienie jej było niemożliwe, a jedyne co znalazłam w Urzędzie Stanu Cywilnego, to to że pan jest tym dzieckiem.
F: Czego pani ode mnie chce?
-Dowiedzieć się czegokolwiek o niej.
F: Jedyne co mogę pani na ten temat powiedzieć, to to że nie żyje.
-Jest pan pewien?
F: Tak, jestem. Osobiście stwierdzałem zgon.
-Może wie pan gdzie ona jest pochowana?
F: Na pewno nie na cmentarzu. Podobno zakopali ją w jakimś lesie.
-Jak to? - spytała zdziwiona.
F: Droga pani, to nie były te lata. Z tego co wiem, to nikt się o jej śmierci nie dowiedział.
-W USC figuruje jako zaginiona.
F: Zapewne zgłosił to komornik jakieś... 20 lat temu. One nie żyje. - Profesor bardzo dobrze pamiętał ten dzień. Wrócił ze szkoły i zobaczył kobietę leżącą na podłodze. Dla pewności sprawdził jej puls, którego nie było. To chyba był jego najszczęśliwszy dzień od czterech lat. Wiedział, że teraz wszystko będzie lepsze, może nie idealne, ale życie stanie się prostsze. Dwóch mężczyzn, także pijaków wyniosło ciało z małego mieszkania. Podobno zakopali ją gdzieś w lesie, nie interesowało go to. Teraz w spokoju mógł skupić się tylko na nauce. Nikt przez te lata nie zorientował się, że kobieta nie żyje - do szkoły nie wzywano opiekunów najlepszego ucznia, a znajomi kobiety byli tak jak ona wiecznie pijani i nawet nie zauważyli jej zniknięcia. Może życie z zasiłku opiekunki nie było proste, ale gdy doszła do tego praca na pół etatu dało się przetrwać w miarę normalnych warunkach. Od dwunastego roku życia walczył o wszystko, ale dawał radę i głęboko wierzył, że nauka jest jedyną rzeczą, która może zagwarantować mu dobrą przyszłość. A potem na studiach poznał Wandę i wtedy całe jego życie się zmieniło. Nie zamierzał jednak opowiadać tej historii brunetce siedzącej przed nim.
-Czy coś jeszcze pan wie?
F: Nie. Jeśli to wszystko... - profesor sugestywnie wskazał wzrokiem na drzwi.
-Oczywiście - brunetka wstała.
F: Jeszcze jedno: proszę o mnie zapomnieć i nie kontaktować się ze mną - zażądał.
-Jak pan sobie życzy. Gdyby jednak zmienił pan zdanie... - kobieta wyjęła z torebki małą karteczkę, na której było napisane jej nazwisko oraz numer telefonu i położyła ją na biurku - Dziękuję. Zawsze pana podziwiałam, ja skończyłam jako sprzątaczka bez skończonego liceum. Do widzenia - pożegnała się i wyszła z gabinetu. Profesor odetchnął z ulgą. Cieszył się, że kobieta okazała się normalną osobą. Gdy zorientował się z kim ma do czynienia był pełen obaw do czego może doprowadzić wizyta nieznajomej.
Ad: I co to za siostra? - Krajewski wraz z Consalidą weszli zaciekawieni do gabinetu.
F: Eee... to żadna siostra. Pacjentce bardzo zależało na szybkiej konsultacji, a chcieli ją zapisać dopiero na styczeń - wymyślił kłamstwo na poczekaniu.
W: Yhm - burknęła bez przekonania. Nie wiem jak ten pajac, ale ja tego nie kupuję.
Ad: Andrzej...
F: Adam, nie dam ci pieniędzy.
Ad: No ale wyjeżdżasz na tydzień, a ja muszę jakoś tu przeżyć. No i zostawiasz mnie całkiem samego na caaałyyy tydzień - mówił z rozmarzeniem. - Siedem dni bez zrzędzenia i rozkazów...
F: Wysłałem ci mailem cały grafik na ten tydzień. A drugi zamierzam wysłać Agacie z prośbą o dopilnowanie cię.
Ad: Co?!
F: Mam wysłać trzecią wersję do Darka?
Ad: Ja cię nienawidzę!
F: I vice versa, drogi bracie.
Ad: Ja spadam. Kiedy wy w ogóle lecicie?
F: Za jakieś 11 godzin.
Ad: Przywieźcie mi coś. - Krajewski wyszedł z gabinetu.
W: Co to była za kobieta? - spytała przesiadając się z czerwonego fotelu na kolana narzeczonego.
F: Mówiłem, że...
W: Masz mnie za głupią? Mów w co się znowu wplątałeś.
F: W nic się nie wplątałem. Po prostu prawda jest taka, że od przeszłości się nie da oderwać. Są sprawy, które już zawsze będą się wlokły za mną, czasem też za Adamem.
W: Andrzej, mi możesz powiedzieć kto to był.
F: Moja siostra, prawnie. Przynajmniej tak się przedstawiła, nie znam jej.
W: Jak to?
F: Wiki, odpuść.
W: No proooszę, powiedz mi.
F: A jakie to ma znaczenie? Dobrze, powiem ci. Ta kobieta twierdzi, iż jest rodzoną córką tej pijaczki.
W: To co mówił Adam o twoich opiekunach to prawda?
F: A co powiedział?
W: No... - zastanowiła się chwilę. Krajewski powiedział "jego nikt nie chciał, więc go wepchnęli jakiejś alkoholiczce", tego jednak nie zamierzała powtarzać.
Usłyszeli pukanie do drzwi i do gabinetu bez pozwolenia weszła Rudnicka.
F: Mówiłem pani, aby przyszła pani za godzinę.
N: Daj już spokój.
Profesor westchnął po czym podał jej książkę.
F: 10 dni i ani minuty dłużej.
N: Taa - blondynka zabrała książkę i wyszła z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
Wychodzili ze szpitala, gdy do profesora podbiegły dwie około siedemdziesięcioletnie kobiety. Jedna z nich rzuciła się mu na szyję, a druga zaczęła mówić mu jaki jest wspaniały i dziękować.
-Panie profesorze, gdyby nie pan to ja bym umarła. To wszystko tylko dzięki panu!
-Mnie też pan profesor uratował. Pan jest cudotwórcą! - dodała druga.
-My się za pana profesora co niedziela modlimy. Dwie nasze koleżanki także pan uratował. My żeśmy kółko różańcowe założyły i już się siedemnaście osób zebrało. Wszyscy pana profesora wychwalamy do każdego.
Falkowicz stał w miejscu czekając aż kobieta wypuści go z objęć, a Wiktoria ledwo powstrzymywała śmiech.
F: Drogie panie, wszystkie operacje wykonywała ze mną doktor Consalida - wskazał ręką na rudowłosą lekarkę. Kobiety puściły go i spojrzały na Consalidę.
-My pani doktor bardzo dziękujemy. Państwo nam życie uratowali! My się za was wszystkich z tego szpitala modlimy, bo wy święci ludzie jesteście.
W: Yhm.
-Jeszcze raz bardzo dziękujemy! - kobiety ukłoniły się i odeszły. Chirurdzy spojrzeli na siebie i gdy pacjentki zniknęły za zakrętem wybuchli śmiechem.
W: Wolałam już dostawać czekoladki.
F: Ja mam dosyć zarówno czekoladek, jak i alkoholu oraz innych rupieci, które pacjenci mi przynoszą.
W: Widzisz, a te panie są orginalne. Kółko różańcowe ci założyli.
Profesor pokręcił z niedowierzaniem głową.
F: Powiem szczerze: mnie już nic nie zdziwi. Dostałem już kiedyś dżemy domowej roboty, dostałem obraz od jakiejś malarki, którą leczyłem, dostałem słoiki miodu, bilety do teatru od aktorów, zastawę porcelanowych filiżanek od profesora politechniki, różaniec od zakonnicy, perfumy, portfele oraz przeróżne figurki.
W: Czyli mam rozumieć, że 90% tego co masz w domu to prezenty od pacjentów.
F: Jedyne co wykorzystałem to zastawa filiżanek. Dżemów i miodu obawiałem się spróbować, obraz był od wyjątkowo kiepskiej malarki, bilety na najsłabsze sztuki, różańca nie używam, perfumy mam jedne, których używam od lat, portfele były podróbką skóry, figurki mam ładniejsze z przeróżnych końców świata, a nie aniołka z grosikiem.
W: To co z tym zrobiłeś?
F: Oddałem pielęgniarkom, tak jak większość rzeczy. Jest taki jeden magazynek gdzie pielęgniarki składują wszystko co dostanę od pacjentów. Czasem coś biorę, a one co tydzień zabierają całą resztę: 100 kilo czekolady, hektolitry alkoholu, no i oczywiście całe wieńce kwiatów.
W: To stąd bierzesz czekoladki i kwiaty, które mi dajesz!
F: Wcale że nie. Dla ciebie wszystko kupuję osobiście. A dzięki pacjentom przynajmniej nie muszę się martwić o alkohol w pracy, Adam też "czasem" z tego korzysta.
W: Dobrze jest być profesorem.
F: Oj kochanie, znam cię i wiem, że jeszcze trochę i też będziesz miała ten tytuł.
W: Jasne, że tak.
F: Mam się zaczynać bać o swoją posadę?
W: Oczywiście, że tak - wyszeptała składając delikatny pocałunek na jego ustach.
F: Tobie mogę dać nawet swój gabinet.
Kobieta uśmiechnęła się i wesołym głosem zarządziła:
W: Jedziemy do domu! - po czym poszła w stronę czarnego Infiniti zaparkowanego parę metrów dalej.
Tradycyjnie proszę o komentarze, te negatywne także, tylko błagam w miarę kulturalne!
W: Cześć. - Kobieta przytuliła się do niego od tyłu. - O 14:00 muszę być w szpitalu.
F: Nie miałaś mieć dzisiaj wolne?
W: Sambor mnie błagał, żebym wzięła 1/4 dyżuru. A ty jak pracujesz?
F: A ja mam wolne najbliższe dwa dni.
W: Jak to? - spytała zdziwiona.
F: Mam do załatwienia parę spraw w klinice, z badaniami. Niby wyjeżdżamy tylko na tydzień, ale wolałbym aby podczas naszego urlopu świat nie runął.
W: Oj lepiej żeby ten świat nie runął.
F: Właśnie. Pójdę zrobić śniadanie, co sobie życzysz?
W: Wszystko jedno. Idę wziąć prysznic.
F: Ależ oczywiście.
Około 13:00 Wiktoria upiększała się w łazience, gdy do profesor od kilku chwil prowadził jałową dyskusję z dyrektorem, polegającą na tym, że Tretter prosił aby lekarz zjawił się w szpitalu, a Falkowicz odmawiał. Nie robił tego, bo przyjazd do placówki byłby jakimś wielkim kłopotem dla niego, czuł się już dobrze i nie widział przeciwskazań do pracy, po prostu nie lubił ustępować.
F: Czy ja pana nie informowałem, że biorę wolne?
T: Profesorze, mamy lekarkę do zatrudnienia i ktoś musi z nią rozmawiać! Ja mogę ją zatrudnić, ale proszę potem nie mieć do mnie pretensji, że to zły pracownik.
F: I na prawdę nie mógł pan tego od razu powiedzieć?!
T: Co? Przecież ja cały czas próbowałem panu to powiedzieć, a pan mi nie dawał dojść do słowa!
F: Oburzające! Powinien pan mieć więcej szacunku do czyjegoś czasu! Czy pan myśli, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko wysłuchiwać na zmianę pana gróźb i próśb?!
T: To przyjedzie pan w końcu, czy nie? - Dyrektor nawet nie chciał dalej sprzeczać się z chirurgiem, wiedział, że nie przyniesie to najmniejszych rezultatów.
F: Oczywiście, że przyjadę. Pół dnia sobie nie możecie beze mnie poradzić - fuknął i się rozłączył.
W: Dobra, ja będę jechać. Samborowi bardzo zależy, żeby wyjść jak najwcześniej z tego dyżuru.
F: To pojedziemy razem.
W: A ty nie miałeś mieć wolne? - spytała zdziwiona.
F: Podobno mają przyjąć jakąś lekarkę, wolę aby to nie była kolejna niewykwalifikowana z której nie ma żadnego pożytku.
W: Najlepiej jakąś doświadczoną, przynajmniej po czterdziestce - stwierdziła. - No co? Ja myślę w interesie szpitala - wytłumaczyła, gdy narzeczony obdarzył ją jednym z tych swoich dziwnych spojrzeń.
F: Ależ oczywiście.
W: Jedziemy - zarządziła, po czym szybkim krokiem udała się w stronę drzwi.
F: Ależ oczywiście.
Profesor czekał w gabinecie na przybycie potencjalnej nowej pracowniczki. Spóźnia się, pierwszy minus.
Ad: Cześć! - do gabinetu bez pozwolenia wpadł Adam i zajął miejsce na jednym z czerwonych foteli.
F: A któż ci pozwolił usiąść?
Ad: Jezuuuu - wyjęczał niezadowolony z uwagi profesora.
F: Widzisz, bracie drogi, kiedyś na Akademii Medycznej był pewien profesor. Podczas egzaminu ustnego ustawił dwa krzesła i jeden fotel dla trzech studentów. Pierwszy wchodzący szybko zajął fotel, a za nim dwóch innych krzesła. Profesor wyprosił chłopaka siedzącego na fotelu z sali, wstawiając mu dwóję. Podczas następnego egzaminu cała trójka studentów rzuciła się na krzesła i gdy dwóch zajęło te miejsca, trzeci stał w miejscu, bojąc się usiąść na fotelu. Profesor pochwalił stojącego, mówiąc, że "to jest prawdziwa skromność" i wyrzucił pozostałych dwóch z najniższymi możliwymi ocenami.
Ad: Niech zgadnę, ów profesorem byłeś ty?
F: Nie.
Ad: No tak, zapomniałem, ty nie uznajesz skromności.
F: Profesor, o którym mówiłem, także jej nie lubił, jednakże uważał, że nic nieznaczący student pierwszego roku powinien ją posiadać.
Ad: Przyznaj się, to ty byłeś profesorem wstawiającym pały za byle gówno.
F: Nie, ja byłem tym skromnym uczniem, który , gdy dwóch rzuciło się na krzesła, stał w miejscu, gdyż został poinformowany, jakie usadzenie studentów preferuje ów profesor.
Ad: Nie wierzę, już wtedy bzykałeś Wandę.
F: Słownictwo, Adam! - upomniał młodszego brata. - Romans, to relacja dwóch osób, zazwyczaj kobiety i mężczyzny, chociaż w tym świecie wszystko jest możliwe, z której oboje czerpią korzyści.
Nim Krajewski zdążył wypomnieć Andrzejowi, iż Wanda była raczej w przekonaniu, że nie jest to tylko obustronna korzyść, w gabinecie rozległo się pukanie.
Ad: Wejść! - wrzasnął Krajewski na cały głos niczym wojskowy. W pomieszczeniu pojawiła się lekko zdziwiona takim zaproszeniem blondynka. Wyglądała na lekarkę świeżo po stażach, zapewne taką była, jednakże przez niezapowiadaną wizytę Krajewskiego profesor nie zdążył przejrzeć jej CV. Była średniego wzrostu, około dziesięciu centymetrów dodawały jej czarne szpilki. Ubrana była w czarną spódnicę, która według wypisanych w internecie mądrości na temat wyglądu na rozmowie kwalifikacyjnej - sięgała do kolan, oraz białą koszulę z czarnymi wykończeniami.
F: Przepraszam panią bardzo za tegoż osobnika, lubi robić sobie żarty - wytłumaczył Adama. - Dzień dobry - przywitał się podchodząc do kobiety i całując ją w dłoń. Blondynka była lekko zdziwiona tym powitaniem, jednakże wyglądała raczej na zadowoloną z takiego gestu. - Proszę spocząć.
Młoda kobieta posłusznie zajęła miejsce wskazane przez potencjalnego przyszłego szefa.
F: Doktorze, proszę zamknąć drzwi. - Krajewski posłusznie wykonał rozkaz brata. - Z drugiej strony - dodał.
Ad: Zluzuj...
F: Nawet nie waż się skończyć swojej wypowiedzi. Jak widzisz chętnych na twoje stanowisko nie brakuje, więc o ile chcesz tu pracować, proszę wyjść.
Ad: Spoko. Bay bay! - krzyknął wychodząc i trzaskając drzwiami.
F: Dobrze, tak więc cóż może pani o sobie powiedzieć? - spytał opierając się wygodnie na fotelu. Nie chciało mu się wypytywać jej o szczegóły, wolał aby sama stworzyła jakąś sensowną wypowiedź. Tak na prawdę wolałby zatrudnić jakiegoś starszego pracownika, nie ze względu na dziwne podejście narzeczonej do nowej pracownicy, po prostu młodych, szalonych było już w oddziale wystarczająco dużo.
-Konkretnie o co pan pyta? - Kobieta siedziała prosto, nie sprawiała wrażenia zestresowanej, czy przestraszonej, wyglądała na pewną siebie.
F: Dobrze, będę z panią szczery. Nie czytałem pani CV, ani innych dokumentów, nie wiem o pani nic, oprócz tego, że ubiega się pani o stanowisko w naszym szpitalu na oddziale chirurgicznym. Proszę powiedzieć o sobie wszystko, co uważa pani za ważne, czy warte uwagi.
-Nazywam się Katarzyna Branicka - kobieta podkreśliła swoje nazwisko. Drugi minus - pomyślał.
F: Droga pani, proszę się nie szczycić swym nazwiskiem. Czy pani ma mnie za idiotę? Do pani wiadomości: ostatnim przedstawicielem rodu tych znanych wszystkim Branickich był Jan Klemens. Nie miał on żadnego przodka, więc przykro mi bardzo, pani nazwisko nie znaczy zupełnie nic.
Kobiecie momentalnie zszedł uśmiech z twarzy. Zazwyczaj ludzie słysząc jej nazwisko wytrzeszczali oczy i obdarzali ją spojrzeniem pełnym uznania, a przy profesorze Falkowiczu tego szczęścia niestety nie miała, on posiadał wiedzę na temat historii.
Przez kilkanaście minut kobieta mówiła o sobie, próbując przedstawić się w jak najlepszym świetle. Po jej pewności siebie jednak nie zostało już ani śladu.
F: Dziękuję pani bardzo, odezwiemy się. - Mężczyzna postanowił zakończyć tą rozmowę.
Po chwili został już sam w gabinecie. Kilka minut później usłyszał pukanie. W drzwiach pojawiła się Agata.
Ag: Ja wiem, że masz wolne, ale biegam po całym szpitalu z tymi papierami i nikt nie chce zrobić tej cholernej konsultacji. Nawet Wiki mnie odesłała!
Biedne dziecko - to jedyna myśl jaka nasunęła się profesorowi, jednak wziął dokumenty od internistki i powolnie zaczął je przeglądać.
Ag: Ja przepraszam, że zajmuję czas, na pewno masz ciekawsze zajęcia, ale serio nie miałam gdzie iść już - tłumaczyła.
F: Jeśli mam być szczery, to w tym momencie konsultowanie ci pacjenta jest najciekawszym zajęciem.
Ag:To co z nim?
F: Robisz sobie ze mnie żarty, czy nie mogłaś stwierdzić zapalenia wyrostka?
Ag: Mogłam stwierdzić, ale potrzebuję konsultacji chirurga, aby załatwić salę i stażystki. Dali mi go na oddział, bo znaleźli jakieś dawne problemy internistyczne. Wpiszesz diagnozę, podpiszesz, przystawisz pieczątkę i po problemie.
F: Oczywiście - profesor uzupełnił konieczne dokumenty. - Tak przy okazji, nie znasz jakiegoś dobrego chirurga?
- Chirurga... znam ciebie i Wiktorię, ale domyślam się, że chodzi ci o kogoś z poza tego szpitala. A może być Grek nie mówiący po polsku? Nie wiem tylko jak ma na imię, ale podobno jest chirurgiem, przynajmniej tyle zrozumiałam, nigdy nie byłam dobra z angielskiego.
F: Nie będę wnikał w twe dosyć dziwne znajomości, jednakże powiedz gdyby przypomniał ci się ktoś mówiący po polsku.
Ag: O, znam jeszcze takiego Ukraińca!
F: Mówiącego po polsku?
Ag: To znaczy, jak kto by chciał to zinterpretować. "On mówić po polski mało dużo."
F: Dziękuję ci bardzo za zaangażowanie, ale chyba jednak znajdę kogoś sam.
Ag: Chociaż znam jeszcze takiego Koreańczyka...
F: Dobrze, dziękuję, starczy. Weź te dokumenty i do pracy - rozporządził podając blondynce papiery.
Ag: Się robi. Do widzenia. - Internistka posłusznie wymaszerowała z gabinetu.
Profesor wziął do ręki słuchawkę telefonu stacjonarnego i połączywszy się z sekretarką poprosił o zieloną herbatę. Nim zdążył odłożyć słuchawkę do gabinetu wpadła Walczyk. Jeszcze tej brakowało - pomyślał zrezygnowany. Laborantka trzasnęła drzwiami i stanęła przed profesorem.
K: Dlaczego mi nie powiedziałeś o wyjeździe do Grecji?! Ja rozumiem, że chciałeś mi zrobić niespodziankę, ale ja nawet nie mam bikini, a kolekcje letnie wszędzie się już skończyły! - Wrzasnęła z wyrzutem. Falkowicz za to na jej słowa wybuchł niepohamowanym śmiechem. Walczyk, nie zważając na jego reakcję, zmieniła ton głosu na łagodny i przemówiła do niego spokojnie: - No dobrze, kochanie, wiem, że chciałeś jak najlepiej...
Profesor po raz kolejny zastanowił się, czy ta kobieta jest chora psychicznie, czy głupia i po raz kolejny doszedł do wniosku, iż jedno nie wyklucza drugiego. Nie miał teraz jednak najmniejszej chęci na sprzeczanie się z natrętną blondynką, więc postanowił pozbyć się jej w o wiele prostszy sposób.
F: Aniołeczku, może pójdziemy na kawę? - zaproponował z uśmiechem.
K: Przecież tobie przynoszą kawę do gabinetu.
F: Tak, ale w bufecie mają lepszy ekspres niż tutaj te sekretarki, więc kawa także jest lepsza.
K: No dobrze, chodźmy.
Profesor otworzył drzwi przed laborantką i gdy tylko przekroczyła próg gabinetu - jeszcze szybciej je zamknął. Usiadł na skórzanym fotelu zadowolony z siebie. Usłyszał tylko szloch Walczyk za drzwiami.
Consalida usiadła zmęczona na fotelu i spojrzała na duży zegar ścienny. 10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1... tak, wybiła 20:00! Wykończona, po ciężkich sześciu godzinach przyjmowania pacjentów w przychodni, lekarka już miała wstać i udać się do pokoju lekarskiego, gdy drzwi gabinetu otworzyły się. Kolejny, który nie umie czytać, że przyjmujemy do 20:00 - pomyślała wściekła. W drzwiach pojawiła się około czterdziestopięcioletnia kobieta prosząc o przyjęcie. Consalida zmierzyła ją srogim spojrzeniem. Zazwyczaj przyjmowała wszystkich pacjentów i bez problemu zostawała długo po godzinach, ale teraz była tak zmęczona i tak zirytowana dzisiejszym dniem pracy, że nie zamierzała zostawać w szpitalu ani minuty dłużej niż przewiduje ustawa.
W: Przychodnia jest czynna do godziny 20:00, przykro mi, nie przyjmę pani - powiedziała szorstko.
-Jak to nie?! Przecież pani podpisała przysięgę Arcydelesa! Pani obowiązkiem jest leczyć ludzi! - krzyknęła. Mimo niemiłego tonu, oraz podniesionego głosu pacjentki, Wiktorii od razu poprawił się humor i niewiele brakowało, a zaczęłaby się śmiać z pomyłki kobiety. Powstrzymała chichot i z uśmiechem odparła:
W: Nie podpisałam żadnej przysięgi Arcydelesa.
Pacjentka dopiero teraz zorientowała się o swoim przejęzyczeniu. Wściekła jeszcze bardziej znów zaczęła naskakiwać na rudowłosą lekarkę: - Arcydelesa, Hipokratesa, co za różnica?! Podpisała pani, że będzie leczyć ludzi!
Wiktoria nie zamierzała ulec. Gdyby chociaż ta kobieta była milsza - może pani chirurg by się ugięła, ale w zaistniałej sytuacji nawet nie było o tym mowy.
W: Ale nie, że będę robić to za darmo - zakończyła rozmowę. - Pani Aniu, zamknie pani gabinet, gdy pacjentka raczy go opuścić - zwróciła się do pielęgniarki, która stała bokiem do nich, udając, że zajmuje się narzędziami, a w rzeczywistości próbowała nie okazać swojego rozbawienia całą sytuacją.
-Oczywiście - blondynka w pomarańczowym mundurku posłusznie przytaknęła.
W: Tak więc do widzenia - pożegnała się i mijając pacjentkę wyszła z gabinetu, po czym udała się do pokoju lekarskiego.
W: Interna to gówno. - Wiktoria z Agatą miały tendencją do zbędnych kłótni, gdy im się nudziło i tym razem także miały chwilę wolną, więc od kilkunastu minut sprzeczały się o to, która z nauk jest ważniejsza.
Ag: Po co kryć piękną twarz pod maską?, jak powiedział twój narzeczony.
W: Że przepraszam, co?
Ag: Dobra, zanim mnie zabijesz, to dodam, że to jeszcze z czasów waszej nienawiści. Nie masz co być zazdrosna, jakbyś nie pamiętała, to parę miesięcy temu wyszły na jaw pewne sprawy rodzinne.
W: Właśnie, jakoś strasznie się wasze relacje zacieśniły, od czasu tamtej sprawy.
Ag: Spokojnie, nie masz co być zazdrosna. Z jednym Baranem już miałam przejścia, z drugim nie zamierzam.
W: No mam nadzieję - pogroziła koleżance palcem.
Ag: Wiesz co, jak teraz się tak zastanowię, to za jedno mogę być wdzięczne swojemu byłemu mężowi.
W: Serio? Ty i takie wnioski?
Ag: No. Bo po rozstaniu z nim byłam w tak kiepskim stanie, że nie miałam ochoty na romans nawet z Falkowiczem. - Condalida zaczęła się śmiać.
W: I chwała Pawłowi za to.
Ag: Chwała mu za to, ale zmarnował mi kawałek życia. Chociaż, co tam i tak najlepsze lata już dawno minęły.
W: Najlepsze, czyli jakie?
Ag: Cały ogólniak w internacie mieszkałam.
W: W internacie? Rodzice cię z domu wyrzucili, czy co?
Ag: Nie wyrzucili mnie, po prostu zawsze się z nimi nie dogadywałam, mieli swojego synka, a ja byłam tą drugą. Poza tym internat nie był taki zły. Tylko kiepsko nas karmili i zawsze była zbiórka na puszkę rybek, a potem się puszki wyrzucało przez okno, a latem się je zbierało, bo każdy pokój miał przydzielony kawałek ziemi do pielenia, oprócz klas maturalnych. Ale i tak nikt prawie nic nie robił.
W: I z czego ty się tak cieszysz? Z pielenia ogródka?
Ag: Oj tam, było okey. Zawsze od 22:00 była cisza nocna i chodził ktoś na dyżurze i to kontrolował. Był taki jeden facet, co prawda około pięćdziesiątki, ale żartować sobie z nim można było. Do pokoju dziewczyn na ogół nie wchodził, tylko pukał, jak był hałas. Kiedyś moja koleżanka odpowiedziała na to "Nie pukać, cisza nocna jest".
W: Super - stwierdziła z nieukrywaną ironią. Jej jakoś te opowieści nie fascynowała i nie uważała aby coś straciła.
Ag: Innym razem odpowiedziałyśmy, żeby się nie krępował i wchodził, bo zawsze miałyśmy na niego ochotę. - W tym momencie w pokoju lekarskim zjawił się profesor Falkowicz.
F: Ja nie chcę wnikać, o czym wy mówicie, jednakże słychać was na całym korytarzu, a głównie to ciebie - zwrócił się do blondynki.
W: Agatka wspomina młode lata. Wiesz, mieszkała w internacie, pieliła ogródki i zapraszała pięćdziesięciolatka do łóżka.
Ag: Tylko, że w moim przypadku to były tylko żarty, a ty serio się takim facetom pchałaś do łóżka od ukończenia 14 roku życia.
W: Nie przeginaj, moja droga, nie przeginaj - upomniała przyjaciółkę. Profesor westchnął obserwując obie kobiety. Od zawsze się sprzeczały, przygryzały sobie i jednocześnie były najlepszymi przyjaciółkami. Już miał je o tym uświadomić, jednak do pokoju lekarskiego wpadła wściekła, jak nigdy dotąd Rudnicka.
N: Falkowicz, ty draniu! - warknęła od progu. Na ustach chirurga od razu pojawił się uśmiech, a dwie młode lekarki siedzące na kanapie odwróciły się w ich stronę oczekując na kolejny skecz kabaretowy.
F: Złość piękności szkodzi - oznajmił zadowolony. - No cio?
N: Wiedziałeś! Wiedziałeś, że tej książki nigdzie nie ma!
F: Gromadzenie materiałów do nauki jest twoją sprawą.
N: Posłuchaj, ty szujo, byłam w ośmiu księgarniach, przejrzałam wszystkie strony internetowe, byłam we wszystkich bibliotekach i tego nie da się dostać.
F: Cóż, radziłbym ci jednak jakoś rozwiązać ten problem. Czas leci, a materiału do nauki nie ubywa.
N: Co mam zrobić, żebyś pożyczył mi tą książkę, albo zmienił ją na inną? - spytała od razu. Miała serdecznie dość użerania się z profesorem i liczyła, że jak złej wiadomości by dla niej nie miał - przekaże jej ją od razu, a nie po godzinnej dyskusji.
F: Hmmm... - profesor zastanowił się nad odpowiednią odpowiedzią. Nie zamierzał ułatwiać blondynce nauki, wolał ją raczej utrudnić, bądź uniemożliwić. Już miał zmienić publikację do opanowania na trzy razu grubszą, ale przypomniał sobie, że w gruncie rzeczy jest ona o wiele prostsza do nauki i dostępna wszędzie. - Cóż, niech stracę, będę dobroduszny. Pożyczę ci tę książkę - oznajmił, a Rudnicka odetchnęła z ulgą - ALE pod pewnym warunkiem.
N: Jakim? - spytała coraz bardziej wściekła.
F: A o to już spytaj tych dwóch pań - oznajmił wskazując na dwie dziewczyny siedzące na kanapie.
W: Że my?
F: Tak.
Ag: Niech weźmie za mnie jutrzejszą dobę.
W: I gotuje Agacie pojutrze obiad.
N: Coś jeszcze?!
F: Miałem ci podesłać klienta, ale doszedłem do wniosku, że tobą nawet Adam by się nie zadowolił. Jeszcze jakieś pomysły, drogie panie?
Ag: Gotuje mi obiad pojutrze i popojutrze też.
N: Starczy wam, czy mam umyć schody w całym szpitalu szczoteczką do zębów? - spytała wściekła.
W: Chyba starczy.
F: Proszę się zjawić w mym gabinecie za dwadzieścia minut. Szczerze powiem ci, że nawet się cieszę z faktu, iż mam okazję pożyczyć ci książkę. Podczas nauki będziesz o mnie myśleć.
N: Szuja - powiedziała, po czym wyszła z lekarskiego.
F: Biedna pani doktor.
Ad: Andrzej, szuka cię jakaś babka. Mówi, że jest twoją siostrą - oznajmił chirurg wchodząc do lekarskiego.
W: Kolejna?! Ile ty miałeś tego rodzeństwa, Andrzej?!
Ag: Właśnie, ile nas w końcu jest? Następna siostra?
Ad: No Andrzej, wytłumacz się.
F: To musi być jakieś nieporozumienie. Co prawda miałem 12 lat, jednakże do trzech umiałem liczyć.
Ad: Stawiam na to, że w tym samym wieku znałeś na pamięć całą anatomię Bochenka.
F: A żebyś wiedział, gówniarzu. Ja pójdę to wyjaśnić. Gdzie jest ta kobieta?
Ad: Czeka na korytarzu.
Profesor wyszedł na korytarz. Od razu podeszła do niego brunetka mająca około 45 lat.
F: Kim pani jest? - spytał od razu.
-Hanna Marczak - przedstawił się. - Ja jestem pana siostrą.
F: Wydaje mi się, że zaszła jakaś pomyłka.
-No tak, przepraszam. Pan zapewne kojarzy moje pierwsze nazwisko - Zięba.
F: Pomyliła mnie pani z kimś - odparł, choć domyślał się, że to wcale nie musi być pomyłka, przynajmniej co do nazwiska.
-Nie pomyliłam pana z nikim. Pan mnie nie pamięta, bo my się nigdy nie spotkaliśmy. Pamięta pan co się zdarzyło, gdy miał pan 12 lat... - zaczęła, lecz profesor jej przerwał. Nie chciał aby brunetka kontynuowała swą wypowiedź na korytarzu, tym bardziej, że parę metrów dalej Nina z zaciekawieniem przysłuchiwała się rozmowie podpierając ścianę.
F: Zapraszam panią do swojego gabinetu. A pani doktor niech się lepiej bierze do nauki, chyba, że chce być pytana także z całej anatomii Bochenka! - wrzasnął tak, że blondynka aż podskoczyła.- Zapraszam panią - wskazał brunetce kierunek, w którym musieli się udać do gabinetu. - Jeszcze jeden wyskok i wylatujesz - warknął, gdy przechodzili obok Rudnickiej.
N: Ale panie profesorze, kazał mi pan do siebie przyjść po 20 minutach, a to zaraz będzie...
F: To przyjdzie pani za godzinę.
F: Kim pani jest i dlaczego podaje się za moją siostrę? - spytał, gdy usiedli w gabinecie.
- Wiem, że może nie powinnam z tym przychodzić do pana, jednakże odnalezienie sławnego profesora było najprostszym rozwiązaniem. Ja jestem pana siostrą, przynajmniej prawnie. Gdy miałam 15 lat dowiedziałam się, że do mojej matce zostanie powierzona opieka nad dwunastolatkiem. Uciekłam z tam tond, nie chciałam patrzeć jak rujnuje życie kolejnej osobie. Teraz chciałam dowiedzieć się czegoś o niej, znaleźć ją. Tylko, że odnalezienie jej było niemożliwe, a jedyne co znalazłam w Urzędzie Stanu Cywilnego, to to że pan jest tym dzieckiem.
F: Czego pani ode mnie chce?
-Dowiedzieć się czegokolwiek o niej.
F: Jedyne co mogę pani na ten temat powiedzieć, to to że nie żyje.
-Jest pan pewien?
F: Tak, jestem. Osobiście stwierdzałem zgon.
-Może wie pan gdzie ona jest pochowana?
F: Na pewno nie na cmentarzu. Podobno zakopali ją w jakimś lesie.
-Jak to? - spytała zdziwiona.
F: Droga pani, to nie były te lata. Z tego co wiem, to nikt się o jej śmierci nie dowiedział.
-W USC figuruje jako zaginiona.
F: Zapewne zgłosił to komornik jakieś... 20 lat temu. One nie żyje. - Profesor bardzo dobrze pamiętał ten dzień. Wrócił ze szkoły i zobaczył kobietę leżącą na podłodze. Dla pewności sprawdził jej puls, którego nie było. To chyba był jego najszczęśliwszy dzień od czterech lat. Wiedział, że teraz wszystko będzie lepsze, może nie idealne, ale życie stanie się prostsze. Dwóch mężczyzn, także pijaków wyniosło ciało z małego mieszkania. Podobno zakopali ją gdzieś w lesie, nie interesowało go to. Teraz w spokoju mógł skupić się tylko na nauce. Nikt przez te lata nie zorientował się, że kobieta nie żyje - do szkoły nie wzywano opiekunów najlepszego ucznia, a znajomi kobiety byli tak jak ona wiecznie pijani i nawet nie zauważyli jej zniknięcia. Może życie z zasiłku opiekunki nie było proste, ale gdy doszła do tego praca na pół etatu dało się przetrwać w miarę normalnych warunkach. Od dwunastego roku życia walczył o wszystko, ale dawał radę i głęboko wierzył, że nauka jest jedyną rzeczą, która może zagwarantować mu dobrą przyszłość. A potem na studiach poznał Wandę i wtedy całe jego życie się zmieniło. Nie zamierzał jednak opowiadać tej historii brunetce siedzącej przed nim.
-Czy coś jeszcze pan wie?
F: Nie. Jeśli to wszystko... - profesor sugestywnie wskazał wzrokiem na drzwi.
-Oczywiście - brunetka wstała.
F: Jeszcze jedno: proszę o mnie zapomnieć i nie kontaktować się ze mną - zażądał.
-Jak pan sobie życzy. Gdyby jednak zmienił pan zdanie... - kobieta wyjęła z torebki małą karteczkę, na której było napisane jej nazwisko oraz numer telefonu i położyła ją na biurku - Dziękuję. Zawsze pana podziwiałam, ja skończyłam jako sprzątaczka bez skończonego liceum. Do widzenia - pożegnała się i wyszła z gabinetu. Profesor odetchnął z ulgą. Cieszył się, że kobieta okazała się normalną osobą. Gdy zorientował się z kim ma do czynienia był pełen obaw do czego może doprowadzić wizyta nieznajomej.
Ad: I co to za siostra? - Krajewski wraz z Consalidą weszli zaciekawieni do gabinetu.
F: Eee... to żadna siostra. Pacjentce bardzo zależało na szybkiej konsultacji, a chcieli ją zapisać dopiero na styczeń - wymyślił kłamstwo na poczekaniu.
W: Yhm - burknęła bez przekonania. Nie wiem jak ten pajac, ale ja tego nie kupuję.
Ad: Andrzej...
F: Adam, nie dam ci pieniędzy.
Ad: No ale wyjeżdżasz na tydzień, a ja muszę jakoś tu przeżyć. No i zostawiasz mnie całkiem samego na caaałyyy tydzień - mówił z rozmarzeniem. - Siedem dni bez zrzędzenia i rozkazów...
F: Wysłałem ci mailem cały grafik na ten tydzień. A drugi zamierzam wysłać Agacie z prośbą o dopilnowanie cię.
Ad: Co?!
F: Mam wysłać trzecią wersję do Darka?
Ad: Ja cię nienawidzę!
F: I vice versa, drogi bracie.
Ad: Ja spadam. Kiedy wy w ogóle lecicie?
F: Za jakieś 11 godzin.
Ad: Przywieźcie mi coś. - Krajewski wyszedł z gabinetu.
W: Co to była za kobieta? - spytała przesiadając się z czerwonego fotelu na kolana narzeczonego.
F: Mówiłem, że...
W: Masz mnie za głupią? Mów w co się znowu wplątałeś.
F: W nic się nie wplątałem. Po prostu prawda jest taka, że od przeszłości się nie da oderwać. Są sprawy, które już zawsze będą się wlokły za mną, czasem też za Adamem.
W: Andrzej, mi możesz powiedzieć kto to był.
F: Moja siostra, prawnie. Przynajmniej tak się przedstawiła, nie znam jej.
W: Jak to?
F: Wiki, odpuść.
W: No proooszę, powiedz mi.
F: A jakie to ma znaczenie? Dobrze, powiem ci. Ta kobieta twierdzi, iż jest rodzoną córką tej pijaczki.
W: To co mówił Adam o twoich opiekunach to prawda?
F: A co powiedział?
W: No... - zastanowiła się chwilę. Krajewski powiedział "jego nikt nie chciał, więc go wepchnęli jakiejś alkoholiczce", tego jednak nie zamierzała powtarzać.
Usłyszeli pukanie do drzwi i do gabinetu bez pozwolenia weszła Rudnicka.
F: Mówiłem pani, aby przyszła pani za godzinę.
N: Daj już spokój.
Profesor westchnął po czym podał jej książkę.
F: 10 dni i ani minuty dłużej.
N: Taa - blondynka zabrała książkę i wyszła z pomieszczenia, trzaskając drzwiami.
Wychodzili ze szpitala, gdy do profesora podbiegły dwie około siedemdziesięcioletnie kobiety. Jedna z nich rzuciła się mu na szyję, a druga zaczęła mówić mu jaki jest wspaniały i dziękować.
-Panie profesorze, gdyby nie pan to ja bym umarła. To wszystko tylko dzięki panu!
-Mnie też pan profesor uratował. Pan jest cudotwórcą! - dodała druga.
-My się za pana profesora co niedziela modlimy. Dwie nasze koleżanki także pan uratował. My żeśmy kółko różańcowe założyły i już się siedemnaście osób zebrało. Wszyscy pana profesora wychwalamy do każdego.
Falkowicz stał w miejscu czekając aż kobieta wypuści go z objęć, a Wiktoria ledwo powstrzymywała śmiech.
F: Drogie panie, wszystkie operacje wykonywała ze mną doktor Consalida - wskazał ręką na rudowłosą lekarkę. Kobiety puściły go i spojrzały na Consalidę.
-My pani doktor bardzo dziękujemy. Państwo nam życie uratowali! My się za was wszystkich z tego szpitala modlimy, bo wy święci ludzie jesteście.
W: Yhm.
-Jeszcze raz bardzo dziękujemy! - kobiety ukłoniły się i odeszły. Chirurdzy spojrzeli na siebie i gdy pacjentki zniknęły za zakrętem wybuchli śmiechem.
W: Wolałam już dostawać czekoladki.
F: Ja mam dosyć zarówno czekoladek, jak i alkoholu oraz innych rupieci, które pacjenci mi przynoszą.
W: Widzisz, a te panie są orginalne. Kółko różańcowe ci założyli.
Profesor pokręcił z niedowierzaniem głową.
F: Powiem szczerze: mnie już nic nie zdziwi. Dostałem już kiedyś dżemy domowej roboty, dostałem obraz od jakiejś malarki, którą leczyłem, dostałem słoiki miodu, bilety do teatru od aktorów, zastawę porcelanowych filiżanek od profesora politechniki, różaniec od zakonnicy, perfumy, portfele oraz przeróżne figurki.
W: Czyli mam rozumieć, że 90% tego co masz w domu to prezenty od pacjentów.
F: Jedyne co wykorzystałem to zastawa filiżanek. Dżemów i miodu obawiałem się spróbować, obraz był od wyjątkowo kiepskiej malarki, bilety na najsłabsze sztuki, różańca nie używam, perfumy mam jedne, których używam od lat, portfele były podróbką skóry, figurki mam ładniejsze z przeróżnych końców świata, a nie aniołka z grosikiem.
W: To co z tym zrobiłeś?
F: Oddałem pielęgniarkom, tak jak większość rzeczy. Jest taki jeden magazynek gdzie pielęgniarki składują wszystko co dostanę od pacjentów. Czasem coś biorę, a one co tydzień zabierają całą resztę: 100 kilo czekolady, hektolitry alkoholu, no i oczywiście całe wieńce kwiatów.
W: To stąd bierzesz czekoladki i kwiaty, które mi dajesz!
F: Wcale że nie. Dla ciebie wszystko kupuję osobiście. A dzięki pacjentom przynajmniej nie muszę się martwić o alkohol w pracy, Adam też "czasem" z tego korzysta.
W: Dobrze jest być profesorem.
F: Oj kochanie, znam cię i wiem, że jeszcze trochę i też będziesz miała ten tytuł.
W: Jasne, że tak.
F: Mam się zaczynać bać o swoją posadę?
W: Oczywiście, że tak - wyszeptała składając delikatny pocałunek na jego ustach.
F: Tobie mogę dać nawet swój gabinet.
Kobieta uśmiechnęła się i wesołym głosem zarządziła:
W: Jedziemy do domu! - po czym poszła w stronę czarnego Infiniti zaparkowanego parę metrów dalej.
Tradycyjnie proszę o komentarze, te negatywne także, tylko błagam w miarę kulturalne!