LICZBA WYŚWIETLEŃ

piątek, 22 sierpnia 2014

CZĘŚĆ 84

Z dedykacją dla wszystkich komentujących, a w szczególności Marthson98, Oliwi Kubickiej i Wiktorii Falkowicz, na które zawsze mogę liczyć. Dziękuję Wam wszystkim!

Polskie lato irytuje wszystkich. Niby podczas tej jakże pięknej pory roku powinien być upał, żar i spiekota, ale cóż, matka natura wszystkim dogodzić nie może. Marzeniem lekarzy z Leśnej Góry było, aby w czasie ich dyżuru aura nie była zbyt gorąca, a zaraz po wyjściu ze szpitala - temperatura sięgała zenitu. W tym wypadku niestety nie sprawdzi się powiedzenie "marzenia się spełniają". Od kilku dni pogoda nie rozpieszczała wielbicieli upałów, jednak profesor Falkowicz, jak to profesor Falkowicz - zawsze ma genialny pomysł, niczym Einstein. Może na aurę nie był w stanie wpłynąć, nie żeby chłód w szpitalnych murach mu się nie podobał, ale urlop wolał spędzić w nieco cieplejszym klimacie. I w taki sposób zdecydowali się z Wiktorią na zagraniczną wycieczkę.
Ag: Ale ci zazdroszczę... Też bym tak chciała z Darkiem polecieć sobie na tydzień do Grecji i to do najdroższego hotelu - zachwycała się od kilku minut, przeglądając w internecie zdjęcia hotelu do którego jej znajomi mieli pojechać.
W: Proponował mi dwa tygodnie, ale pomyślałam, że na początek starczy jeden. Kos jest nazywane zieloną wyspą, ciekawe ile w tym prawdy.
Ag: Cóż, w razie czego Grek uda Greka i po problemie - roześmiała się.
W: Oni to chyba nigdy problemów nie mają.
Ag: Dlatego dłużej żyją.
T: Chryste Panie, ja zwariuję! Okazało się, że NFZ nie rozliczy nam prawie pięciuset operacji! Dlaczego wy nie możecie jak ludzie uzupełniać dokumentacji?! - do pokoju lekarskiego wpadł zirytowany Tretter. - Co wy w ogóle teraz robicie?! Plotkujecie?! - dyrektor był wyjątkowo wściekły. Dziewczyny nie pamiętały, aby kiedyś był w aż tak złym stanie, nawet po rozmowie z samym mistrzem irytowania ludzi - Profesorem Doktorem Habilitowanym Nauk Medycznych Andrzejem Falkowiczem.
Ag: My? My, panie dyrektorze, sjestę mamy - oznajmiła z uśmiechem. 
T: Jaką znowu sjestę?!
W: Bo widzi pan, postanowiłyśmy, że od dziś będziemy pracować jak Grecy, no bo chciałybyśmy mieć czternastkę, albo chociaż trzynastkę - tak jak Grecy. Czyli pracę zaczynamy o 10:00, spóźniamy się pół godziny, pijemy kawę, jemy śniadanie. Pracujemy kwadrans, potem sjesta. Po sjeście spóźniamy się do pracy godzinkę, pijemy kawę, jemy lunch, a potem zrywamy się godzinkę wcześniej z pracy. 
Ag: I od dziś postanowiłyśmy cały dzień mówić na wszystko "no problem" - dodała do wywodu przyjaciółki. 
Dyrektor spojrzał na nie z przerażeniem, a po chwili wybuchł:
T: Czy wyście wszyscy powariowali?! Wszyscy tu jesteście nienormalni! Banda debili!
F: Panie dyrektorze, przemoc psychiczna w pracy? No tego się po panu nie spodziewałem. - W pokoju pojawił się nie kto inny jak sam profesor w wyjątkowo dobrym humorze. Niby był jeszcze w szpitalu, ale myślami już na wakacjach.
Starszy, łysy mężczyzna warknął coś niezrozumiałego pod nosem i szybkim krokiem opuścił pomieszczenie, wściekle trzaskając drzwiami.
F: Oj widzę, że coś pan dyrektor dziś nie w sosie - stwierdził z kpiną, zajmując miejsce na beżowej kanapie.
W: I to bardzo.
K: Profesorze! - do pokoju lekarskiego wpadła zdyszana Klaudia, zmęczona po biegu przez cały szpital. - Na izbie przyjęć jest afera... - mówiła pospiesznie, jednakże szef po chwili jej przerwał.
F: Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Proszę do mnie z tym nie przychodzić. Proszę sobie zacząć samodzielnie radzić z problemami.
K: Tak, panie profesorze, mówił pan to już, ale chodzi o to, że Rudnicka uderzyła pacjenta i się z nim pokłóciła - streściła, mówiąc jeszcze szybciej niż wcześniej i nie bawiąc się w zbędne tytuły naukowe lekarki.
F: Nie można było tak od razu? W takiej sytuacji, to ja tam muszę pójść. Miejmy nadzieję, że kamery wszystko zarejestrowały - profesorowi jeszcze bardziej poprawił się humor, o ile to było możliwe. W jednej chwili jednak pozbył się z twarzy uśmiechu i przybrał lodowatą maskę, Consalida za to uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Wiedziała co to znaczy, przybiera maskę zimnego i chłodnego - zaraz doktor Rudnicka dostanie opieprz, jakiego jeszcze nie miała. Wiktoria postanowiła jednak nie iść na izbę i darować sobie jeden skecz. W końcu widziała już takich setki
K: To... proszę, profesorze. - Brunetka przepuściła szefa w drzwiach i szybkim krokiem podążała za nim. Blondynka za to spojrzała z niepokojem na przyjaciółkę.
Ag: Mogę spytać, czemu śmiejesz się jak głupi do sera?
W: Poznałam się już w maskach Andrzeja. Ty tego nie zaobserwowałaś? Nie wychodzi wśród ludzi, na korytarz, z uśmiechem, na spotkanie z Rudnicką już przybrał odpowiednią maskę. - Blondynka spojrzała na Rudą, zdumiona jej wywodem, ale im dłużej się nad tym zastanawiała, tym bardziej słowa przyjaciółki zdawały jej się sensowne.

Profesor szybko udobruchał pacjenta, a Ninie nakazał natychmiastowe przymaszerowanie do swojego gabinetu. Tam zamierzał się z nią rozprawić.
F: Pani zachowanie jest niedopuszczalne! - Zaczął na nią warczeć, gdy tylko zamknęły się drzwi gabinetu. Blondynka stała potulnie w miejscu i się nie odzywała. Po chwili wyraz twarzy profesora z chłodnego, zmienił się na ironiczny. - To był twój klient, nieprawdaż? Kolejny niezadowolony, nie dziwię się.
N: Przestań! - warknęła wściekła, zachowując jednak ostatkami sił marmurowy wyraz twarzy.
F: Młoda lekarka, tuż po specjalizacji, uderzyła pacjenta. W SV to za dobrze nie będzie wyglądać, gdy będziesz szukać nowej pracy.
N: Nie zrobisz tego! Nie masz prawa!
F: Mylisz się moja droga, mam prawo i mogę to zrobić - zastanowił się chwilę - ale mogę również zapomnieć o całej sprawie. To zależy tylko od ciebie - dodał chytrze. W jego głosie można było z powodzeniem wyczuć pewne insynuacje.
N: Nie prześpię się z tobą - warknęła, niezadowolona z tego iż profesor "ma ją w garści". Mężczyzna na jej słowa wybuchł śmiechem.
F: Wolałbym zjeść kilo soli niż cię dotknąć. Żartowałem sobie z ciebie, a ty po raz kolejny dałaś się nabrać, naiwna istoto. -  W tym momencie zarówno poziom triumfu profesora, jak i wściekłości lekarki sięgał zenitu.
N: Powoli mam dość tej rozmowy - stwierdziła zrezygnowana, tak jakby mówiła sama do siebie. - Grajmy w otwarte karty, co mam zrobić, żebyś łaskawie mnie nie zwolnił? - Blondynka miała na prawdę przesyt konwersacji ze szpakowatym mężczyzną, która jak zwykle do łatwych nie należała. Miała ochotę "dać mu z liścia" i nigdy więcej go nie spotkać, ale teraz ta praca była jej na prawdę potrzeba, gdy wraz z Michałem zaczęli myśleć o remoncie domu, co nie należało do małych wydatków. Teraz jednak zastanawiała się, czy remont jest wart tych męczarni.
F: Otwarte karty powiadasz? Zawsze byłaś taka... bezpośrednia. Cóż, dla ciebie wszystko, miła.
N: Co teraz? - spytała, ostatkami sił zdobywając się na pewny ton głosu.
F: Właśnie, quid iam? - Blondynka zrobiła zdziwioną minę. Mogła się jedynie domyślać, iż wypowiedziane przez profesora słowa są po łacinie. W tym języku znała jednak tylko podstawowe określenia medyczne i to bardzo podstawowe.
F: To jest po łacinie - szef potwierdził jej tezę. - Najbliższe 10 dni będzie dla ciebie bardzo intensywne. Sprawdzimy, czy jesteś cokolwiek warta. - Blondynka spojrzała na niego, modląc się aby zadanie nie przekraczało jej możliwości. Znała profesora Falkowicza na tyle, że nie zdziwiłaby się nawet, gdyby dał jej 10 dni na nauczenie się całej łaciny. Miała o sobie wysokie mniemanie, ale wiedziała, że nie wszystkiemu jest w stanie sprostać. - Z tego co pamiętam nie byłaś nigdy prymuską w dziedzinie hematologii. Ale cóż, sprawdźmy, może przez te lata coś się zmieniło. Immunocytoma - rzucił hasło, czekając na to, aby lekarka wykazał się wiedzą. Ta jednak milczała, próbując wydobyć z zakamarków umysłu jakiekolwiek skojarzenia, niestety nieudolnie. - Droga pani, to jest zagadnienie z PODSTAW - specjalnie podkreślił to słowo - hematologii. Immunocytoma. Chłoniaki plazmocytoidalne. Stanowią one około 1/10 wszystkich chłoniaków i spotykane są u osób dorosłych w wieku 30 - 80 lat. Proliferacją złośliwą objęte są limfocyty B syntetyzujące monoklonalne białko lub ich fragmenty. Obraz kliniczny wykazuje trzy odmiany: Węzłowa, czyli zajęcie węzłów chłonnych i szpiku, częstsze przejście w białaczkę. Śledzionowa, gdzie dominującym objawem jest splenomegalia. Pozawęzłowa, czyli zajęcie tylko jednego narządu nielimfoidalnego, często oczodołu - wyrecytował bez zająknięcia. Mógłby mówić tak dalej, ale uznał, że tyle wystarczy. - Oświeciło panią, pani doktor?
-Tak, ja tylko nie kojarzyłam tej pierwszej nazwy... - zaczęła się tłumaczyć.
-Nie interesuje mnie to. Ma pani 10 dni na nauczenie się tego, chociaż powinna to pani umieć już dawno temu. "Podstawy hematologi dla lekarza praktyka" doktor Zdzisławy Traczyk. PZWL, wydanie drugie uzupełnione, 1984 rok, gdyby pani miała jakieś wątpliwości. Jeżeli za 10 dni nie zgłosi się pani ze znajomością całej tej książki na pamięć, wylatuje pani stąd - oznajmił dla jasności. On znał na pamięć całą publikację doktor Traczyk, więc uznał, że trochę wiedzy doktor Rudnickiej nie zaszkodzi, tym bardziej, że teoretycznie powinna to umieć  już na studiach. - Powodzenia pani życzę - dodał ironicznym głosem, po czym z uśmiechem otworzył przed Rudnicką drzwi, dając jej do zrozumienia iż już nie jest mile widziana w jego królestwie. Blondynce dwa razy powtarzać nie trzeba było, także miała dosyć swojego "rozmówcy" i z chęcią opuściła profesorski gabinet. Mężczyzna zamaszyście zamknął za nią drzwi i uśmiechnął się triumfalnie sam do siebie, po czym nalał sobie szklankę whisky. Jeszcze tylko trzy dni. Trzy dni i oboje z Wiktorią będą odpoczywać  w luksusowym hotelu.
Usiadł przed komputerem. Jako ordynator miał dostęp do całego monitoringu i z łatwością odnalazł nagranie sprzed półgodziny. Uśmiech na jego twarzy powiększył się jeszcze bardziej gdy zobaczył około 50-letniego, eleganckiego mężczyznę, zadowolonego jakby właśnie wygrał milion w lotka i Rudnicką krzyczącą i żywo gestykulującą, która na koniec uderzyła pacjenta w twarz. Żałował tylko, że słowa blondynki się nie nagrały.

Usłyszał pukanie do drzwi. Odstawił szklankę z trunkiem na drewniany stoliczek po czym krótkim:
F: Proszę. - zaprosił gościa do wejścia. Ów osobnikiem okazała się szczupła blondynka w pomarańczowym mundurku szpitalnym.
-Panie profesorze, doktor Consalida bardzo prosi aby przyszedł pan jak najszybciej na blok operacyjny. Pacjent uśpiony, wszyscy gotowi do operacji, ale powiedziała, że wydaje jej się, iż doktor Krajewski jest "niedysponowany", jak to określiła.
F: Dziękuję ci bardzo, aniołeczku. - Profesor pospiesznym krokiem udał się we wskazane przez podwładną miejsce. W śluzie napotkał brata oraz narzeczoną. Tuż za nim do niewielkiego pomieszczenia weszła ta sama pielęgniarka - Iza.
W: On nie jest po alkoholu, on jest po prostu zalany - stwierdziła patrząc na młodego chirurga.
Ad: Wiki, ja nie jestem pijany. Zobacz. - Chłopak próbował zrobić "jaskółkę", jak to nazywał. Zawsze gdy był pijany, ale chciał udowodnić, że nie jest stawał na jednej nodze, drugą odchylał do tyłu, przechylał tułów do przodu i rękę brał w bok, a palcem drugiej dotykał do nosa. Oczywiście musiał być porządnie zalany, aby wpadać na tak głupi pomysł. Czasem ów pozycja mu wychodziła, tym razem jednak brunet runął na podłogę.
F: Proszę go stąd zabrać i zaprowadzić do hotelu rezydentów oraz zlecić opiekę nad nim jednemu z obecnych tam lekarzy - zwrócił się do młodej dziewczyny.
W: I proszę oszczędzić Agatę i kazać się nim zająć Borysowi, albo Przemkowi.
Pielęgniarka posłusznie przytaknęła, po czym wyprowadziła delikwenta, który nawet się nie opierał, ze śluzy.
F: Idę się przebrać - oznajmił krótko, po czym wyszedł z myjni. 

Wyszli nieżywi z bloku operacyjnego. Jeszcze trzy dni - to jedyna myśl jaka ich oboje utrzymywała przy życiu. Była godzina 8:00 rano, a oni mieli za sobą dopiero połowę dyżuru, gdyż tego dnia mieli tak zwaną "odwróconą dobę", czyli 24-godzinny dyżur zaczynający się od wieczora. Teraz jedno z nich musiało iść do przychodni, a drugie na oddział, co w praktyce oznaczało, że jedna osoba pracuje, druga śpi na oddziale i udaje, że pracuje, chyba że zdarzyłyby się jakieś nagłe przypadki, ale nie oszukujmy się - one zdarzały się raz na miesiąc w tym małym szpitalu.
W: Błagam cię, weź przychodnię, ja zaraz usnę - prosiła, ziewając.
F: Niech ci będzie - zgodził się, choć także nie miał najmniejszej ochoty na jedenaście godzin pracy w przychodni, jednak wolał aby Wiktoria odpoczęła, on sobie da radę.
W: Kocham cię. Wiem, że zbyt wiarygodnie to teraz nie brzmi, ale ja chcę spać. Będę w lekarskim, jakby co. Pa. - Wiktoria powolnym krokiem wyszła ze śluzy. Profesor ziewnął kilka razy. Po jego wieczornym dobrym humorze nie pozostało ani śladu, teraz wyglądał jakby właśnie przejechał go pociąg. Przeklął w myślach Krajewskiego i jego "jaskółkę". To Adam miał stać 13 godzin nad stołem operacyjnym i wykonywać wyjątkowo żmudną pracę, a nie on. Wiktoria za to była ochotnikiem do tej operacji. Po pięciu godzinach jednak zmieniła zdanie, ale w tedy było już za późno.
Profesor odetchnął głęboko, wolał nie patrzeć w lustro, domyślał się, że za dobrze nie wygląda. Ciężko mu było nawet wysilić się na szersze otwarcie oczu, niż to konieczne, aby widzieć cokolwiek. Po chwili poczuł kłucie w sercu, nawet nie miał siły nad tym rozmyślać. Oparł się rękami o kant umywalki i pozwolił powiekom całkowicie się zamknąć. Po minucie, czy dwóch poczuł jednak, że głowa mimowolnie zaczyna odchylać mu się do tyłu. Wniosek był prosty - zasypiał na stojąco i to dosłownie. Ostatkami silnej woli otworzył oczy i wyszedł z myjni. Poszedł do gabinetu, przebrał się, a wiązanie krawata zajęło mu wyjątkowo dużo czasu, gdyż nie mógł wysilić swojego umysłu do zadania sobie trudu myśleniem nawet nad tak banalną rzeczą, którą zazwyczaj wykonywał automatycznie. Poszedł do przychodni. Stanął przy rejestracji i oparł się rękami o blat biurka. Znów poczuł, że oczy mu się zamykają.
F: Karty pacjentów, poproszę - wymamrotał.
-Oczywiście, już daję.
F: I kawę - dodał półprzytomnie.
-Ekspresso? - spytała dla pewności.
F: Nie. Proszę wsypać całą filiżankę kawy i zalać wodą. I przynosić mi taką co godzinę. - Młoda rejestratorka aż wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Bała się podać profesorowi taką dawkę kofeiny, ale jeszcze bardziej bała się zaprzeczyć, więc tylko spytała:
-Tak zwaną "plujkę"? 
Profesor przytaknął skinieniem głowy.
-Dla pana jest gabinet szósty, pielęgniarka już czeka.
Falkowicz bez słowa odszedł od konsoli, zabierając ze sobą stertę dokumentów. Po drodze jedna z kart pacjentów wypadła mu, nawet tego nie zauważył. Dopiero rejestratorka pobiegła za nim i podała mu dokument. 
Wszedł do gabinetu i bez przywitania zajął miejsce na fotelu.
-Pierwszą pacjentką będzie pani Wójcik - oznajmiła, wyciągając kartę ów kobiety ze sterty papierów przyniesionych przez lekarza, które rzucił na biurko. Podała mu dokumenty do przejrzenia i wyszła na korytarz chcąc zawołać pacjentkę. Profesor chciał przejrzeć papiery, jednakże, gdy dobrał się do historii choroby, tekst zaczął mu się rozmazywać przed oczami.
Zawsze uważał, że do wszystkiego  trzeba się umieć przyznać przed samym sobą, aby móc się nie przyznawać przed innymi. I teraz właśnie to zrobił - przyznał się przed samym sobą, że dyżury całodobowe, a tym bardziej z odwróconą dobą nie są na jego siły i jego stan zdrowia.

Wypił już drugą kawę, którą rejestratorka przynosiła z drżącymi rękami, obawiając się, iż profesor po takiej dawce kofeiny może dostać zawału. Tak na prawdę tylko siedział na fotelu, uzupełnił może z dwa papiery i przybił pieczątkę kilka razy. Praca w przychodni do trudnej umysłowo raczej nie należała i nie przewyższała możliwości pielęgniarki, choć ta kwalifikacji do tego nie posiadała. Jednak lepsza chyba pielęgniarka, która wiele razy przyglądała się jak lekarz postępuje z pacjentami, niż profesor, który z przemęczenia osuwa się z fotela i momentami ma wrażenie, że traci kontakt z rzeczywistością. Kończąc pić trzecią filiżankę tak mocnej kawy zaczął czuć kołatanie w sercu. Zaczyna się robić niewesoło - pomyślał. Wiedział, że musi dotrwać do końca dyżuru, a potem skontaktować się z kardiologiem, choć tak na prawdę sam był w stanie ocenić swój stan. Domyślał się, że teraz powinien przynajmniej dwie doby spać, leżeć i tak na zmianę oraz unikać kawy i wszystko wróci do normy. Miał świadomość, że nie może brać już najcięższych dyżurów, a do  takich należał właśnie dzisiejszy. Cóż, w razie czego lepiej jednak by było skonsultować się z kardiologiem - pomyślał przezornie. Jedyne czego się bał, to śmierć, a takie przeciążanie swojego organizmu mogło szybko do niej doprowadzić. Zastanawiał się, którego specjalistę wybrać. Marek odpadał, profesor wolał, aby nikt nie wiedział o jego problemach ze zdrowiem. Niby Rogalskiego obowiązywałaby tajemnica lekarska, ale wiadomo jak to jest w praktyce. Poza tym każdy mógłby przypadkiem natrafić na jego kartę i wszystko by wyszło na jaw. Jakiekolwiek konsultacje w tym szpitalu nie wchodziły w grę. Drugą myślą Falkowicza był Darek, ale szybko doszedł do wniosku, że znajomy może przez przypadek napąknąć coś Agacie, a wtedy automatycznie Wiktoria się dowie. Ostatecznie profesor zdecydował, że odezwie się do jeszcze jednego znajomego, który ma u niego dług wdzięczności i na pewno nie odmówi pomocy.
-Panie profesorze, trzeba usunąć znamię. - Pielęgniarka potrząsnęła delikatnie jego ramieniem. Profesor minimalnie uchylając powieki przesiadł się na taboret stojący przy leżance, na której spoczywała pacjentka.
F: Sztanca - poprosił narzędzie, wyciągając rękę w stronę pielęgniarki.
-Jaki rozmiar?
Profesor ledwo otworzył oczy, musiał jakoś ocenić wielkość znamienia.
F: Czwórkę.
Pielęgniarka posłusznie dała mu o co prosił. Chirurg przyłożył narzędzie do skóry, zanim jednak zdążył skrzywdzić tym pacjentkę, pielęgniarka poprawiła umiejscowienie sztancy, tak aby usunąć znamię, a nie zdrowy fragment skóry. Spojrzała przepraszająco na lekko zdumioną pacjentkę i wróciła do swoich obowiązków.

Ag: Wikuś - blondynka budziła wciąż drzemiącą na kanapie rudowłosą lekarkę.
W: Co? - odezwała się w końcu.
Ag: Już 14:00 - oznajmiła.
W: O 8:00 skończyliśmy z Andrzejem trzynastogodzinną operację.
Ag: Wiem, pielęgniarka przyprowadziła Adam. Robił "jaskółkę" i się przewalił, prawda?
W: Yhm - potwierdziła.
S: Wiktoria! - do lekarskiego wpadł Sambor, nie kryjąc radości na widok Rudej.
W: Tak? - spytała siadając i poprawiając włosy.
S: Zamieniłabyś się na 1/4 dyżuru?
W: Na 1/4? - spytała z niedowierzaniem w głosie.
S: Tak. Ja bym wziął za ciebie teraz resztę, a za mnie jutro od 14:00. O 15:00 jest w przedszkolu przedstawienie, Nina też ma dyżur, no a któreś z nas musi pójść. - Consalida zaczęła się śmiać.
W: No spoko,  ja miałam mieć jutro wolne, więc może być.
S: Dzięki. - Mężczyzna odetchnął z ulgą. Nie wyobrażał sobie, że po raz kolejny miałby tłumaczyć synowi, że nie ma dla niego czasu.
Ag: To co Wiki, wyspałaś się, to lecimy na zakupy. Ja mam wolne dziś.
W: A niech ci będzie.
Dwie dziewczyny pojechały do galerii handlowej. Ruda napisała tylko krótkiego sms'a do narzeczonego, informującego, że będzie około północy, albo później - Agata namówiła ją, aby po zakupach poszły na imprezę. Consalda wiedziała, że pytanie Andrzeja, czy chce iść z nimi jest bezsensowne, nigdy nie przejawiał chęci do zabaw w klubie, a lekarka mimo iż na ogół także była poważną osobą - raz na jakiś czas chciała zaszaleć z przyjaciółką na imprezie.

Po kolejnych godzinach pracy w przychodni, pielęgniarka harująca za siebie i Falkowicza, wyglądała niewiele lepiej niż on, jednakże kontaktowała ze światem o wiele bardziej niż profesor, który wychodząc z gabinetu prawie uderzył w ścianę, nie trafiając do drzwi. Od razu wyszedł ze szpitala i wsiadł do zamówionej taksówki - wolał w takim stanie nie prowadzić, jeszcze tylko wypadku mu brakowało.
Zapłacił taksówkarzowi i wysiadł z pojazdu. Wszedł do niewielkiego budynku, gdzie od razu przywitał go dawny znajomy. Kardiolog po kilku badaniach potwierdził tezę Falkowicza - zbytnie przemęczenie - i stanowczo zakazał takich dyżurów, dodając "jeśli życie ci miłe". Zalecił koledze zrezygnowanie z pracy do czasu urlopu, oraz całkowite odstawienie kawy i całodobowych dyżurów "do odwołania". Zaznaczył jednak, że owe odwołanie raczej nie nastąpi. Cóż, profesor podziękował, wziął od znajomego torbę leków i, znów zamawiając taksówkę, wrócił do domu. Zlecił Krajewskiemu, który zdążył już wytrzeźwieć, przyprowadzenie samochodu pod swoją posesję. Postanowił nie czekać na Adama i darować sobie spotkanie z bratem - wolał po prostu położyć się spać. Był wykończony, teraz wiedział już, że co, jak co ale branie najcięższych dyżurów nie jest dla niego. "Nie te lata, kolego, i przede wszystkim nie ten stan zdrowia" - jak powiedział jego znajomy kardiolog. Mam 43 lata, nie 73 - pomyślał lekko zirytowany.

TRADYCYJNIE PROSZĘ WAS O KOMENTARZE !

czwartek, 21 sierpnia 2014

Next...

Dostałam na ask'u dużo próśb o szybkiego nexta. Tak więc do wszystkich zainteresowanych: next długiego opowiadania pojawi się jutro (tj. piątek) i obiecuję, że będzie mega długi i (postaram się) dopracowany, ale z tym to wiecie jak to jest :D

Co do V części - nie mam pojęcia kiedy będzie.

Pozdrawiam wszystkich Was serdecznie, do napisania!

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

CZĘŚĆ IV "Troska o mnie? Niezły żart"

Przykryła mężczyznę kocem. Niech trzeźwieje, zanim rano przyjdzie Tretter - pomyślała, wychodząc z gabinetu. Poszła do recepcji i zabrała zapasowy klucz od pokoju. Zamknęła nim drzwi gabinetu i wróciła na odział ratunkowy, gdzie oboje pełnili dyżur, przynajmniej teoretycznie.

Obudził się z bólem głowy, nagi, przykryty kocem. Mimo sporej dawki alkoholu pamiętał co się wydarzyło. Spojrzał na zegarek, po czym się ubrał. Wyszedł ze szpitala. Kilka metrów przed nim szła internistka. Przyspieszył , po chwili wziął ją pod ramię i zaprowadził w stronę białego BMW.
-Gdzie pan mnie ciągnie? - spytała, jednak posłusznie szła.
-Chyba możemy już przejść na ty. Nie rób scen przed szpitalem. Musimy porozmawiać. Zapraszam cię na - spojrzał na zegarek wskazujący godzinę 10:12 - śniadanie.

-Smacznego - profesor uśmiechnął się do blondynki, gdy przynieśli im posiłek. - Spotkamy się jeszcze? 

-Proponujesz mi romans? - bardziej stwierdziła niż spytała.
-Zwykłem nazywać to obustronną przyjemnością, która nie zobowiązuje do niczego.
-Jakieś zasady? - spytała poprawiając kosmyk blond włosów. Od dawna była sama. Wizja romansu z profesorem nawet jej się spodobała.
-Jeśli chcesz.
-Chcę. Obiecasz mi coś. - Pół minuty znajomości, a ona już chce przysięg - pomyślał lekko zirytowany, ale nic nie powiedział, tylko spojrzał wyczekująco na towarzyszkę. - Skończysz z tym.
-Z czym, Agato?
-Wiki jest suką, tak na prawdę zawsze nią była, ale ty masz już całe pocięte ręce.  
Chryste panie, czy ona na prawdę chce wszechstronnego dobra i planuje zbawić cały świat, czy tylko udaje? Od kiedy to niby kogoś interesuje moje życie? - pytał się z niedowierzaniem. -Nie składam obietnic, których nie będę mógł dotrzymać - odparł, upijając łyk kawy. - Co ze szpitalem? Chcesz się ukrywać? - zmienił temat.
-Nie ukrywać i nie obnosić z tym - dziewczyna nie chciała naciskać, nie teraz, to kiedy indziej, nie zamierzała mu odpuścić.

Wrócił do domu w lepszym nastroju, niż poprzedniego dnia z niego wychodził. Wizja romansu ze szpitalnym blond aniołkiem nawet mu się podobała. Kochał Wiktorię, ale ona okazała się suką. Teraz jednocześnie ją kochał i jej nienawidził. Agata, to było co innego. Była taką niewinną, pokrzywdzoną dziewczynką. Kobieta dobra do romansu. Może zbyt troskliwa, ale miała swój urok. Zastanawiało go najbardziej dlaczego ona ciągle tyle mówiła o tych jego nieszczęsnych ranach. Przecież to nie jest jej problem. Dlaczego ktoś niby miałby się o niego troszczyć? Nie był w stanie tego pojąć.
Troska? Troska o mnie? - spytał sam siebie, wręcz rozbawiony tą jakże dziwną myślą, która mu się nasunęła na umysł. Zdążył usiąść na kanapie, gdy usłyszał dzwonek do drzwi. - Niezły żart - skwitował swoje myśli, niechętnie wstając i idąc sprawdzić, kogo licho niesie. W wejściu zobaczył Krajewskiego.
-Adam, bracie drogi, miałem nocny dyżur. Mam nadzieję, że to coś ważnego - powiedział na wstępie.
-No... - zastanowił się chwilę. - Dla mnie tak.
-Więc jaki masz kłopot? - spytał wpuszczając chłopaka do willi.
-Widzisz... jest pewna sprawa... - zaczął z głupim uśmieszkiem, po chwili jednak się zaciął.
-Mam nadzieję, że to na prawdę jest sprawa niecierpiąca zwłoki.
-Dobra, przyszedłem, żeby się napić bo się alkohol skończył i z forsą u mnie krucho. Dasz flaszkę?
-Alkoholizm się leczy, Adam - oznajmił zrezygnowany. Krajewski pamiętał o nim tylko, gdy czegoś potrzebował. - Weź tą butelkę - profesor podał chłopakowi litrową flaszkę Metaxy - i idź już.
-Spoko, nie przyszedłem na pogaduchy. Pa! - chłopak gdy uzyskał to, czego chciał szybko opuścił posesję. Falkowicz znów został sam. Lubił samotność. Głęboko wierzył w słowa Tadeusza Konwickiego, mówiące, iż "Samotność jest przeznaczeniem ludzi inteligentnych", po rozstaniu z Consalidą tylko jeszcze bardziej się w tym utwierdził.

Internistka weszła powolnym krokiem do hotelu. Profesor proponował jej podwózkę, ale odmówiła. Chciała się przejść. Co prawda zmieniła zdanie po przejściu trzech kilometrów w czternasto-centymetrowych szpilkach, ze świadomością iż zostało jej jeszcze drugie tyle, ale wtedy już nie miała wyjścia, więc zdjęła szare sandałki i powlokła się w stronę Leśnej Góry. Spacer jednak dobrze jej zrobił. Przemyślała całą sytuację, w której się znajduje. Doszła do wniosków i zdecydowała co teraz będzie robić. Stworzyła sobie w głowie listę zadań, według której zamierzała żyć w najbliższym czasie: 
1)Nie rozmawiać z Wiki, na pytania odpowiadać pojedyńczymi słowami.
2) Romansować z Falkowiczem i nie pozwolić mu się dalej ciąć.
3) Wyciągnąć wszystko, co możliwe z Adama o dzieciństwie braci.
4) Kupić trochę eleganckich sukienek, żeby jakoś wyglądać przy Falkowiczu.
Takimi wnioskami zakończyła przemyślenia i zmęczona położyła się do łóżka opatulając się puchową kołdrą, którą tak uwielbiała.

Moi drodzy, wróciłam z urlopu, ale moja wena chyba została gdzieś na gorącej plaży. Kiedy next nie wiem. Póki co tradycyjnie proszę o komentarze.

piątek, 1 sierpnia 2014

CZĘŚĆ 83 "O szesnastej weź kapotę, pierdol szefa i robotę."

Moi Drodzy, nie wiem już, którego opowiadania nexta  chcieliście najpierw, bo pojawiały się różne prośby, więc w rezultacie napisałam to.

Ad: Jutro moje urodziny! - Krajewski wpadł do lekarskiego.
R: Trzeba to uczcić, drogi kolego. - Odezwał się Konica.
F: Może minutą ciszy? - Zaproponował profesor .
Ad: Oj tam. Przecież mnie lubisz, braciszku.
F: Niczym kolonoskopię bez znieczulenia.
Ad: Nie wiedziałem, że ty homo.
F: A ja nie wiedziałem, że ty jesteś aż tak głupi.
Ad: Dobra, zapraszam wszystkich na jutro na 20:00 i liczę na prezenty. Od milionera także - spojrzał na starszego brata. Adam był bezwstydny, o tym wiedział każdy. Bo jaki normalny człowiek upominałby się o prezenty? - No co, ja ci na urodziny kupiłem... dobra, nic ci nie kupiłem.
F: Nie pogrążaj się, dziecko drogie. - poklepał chłopaka po plecach i wyszedł z pokoju lekarskiego.
Ad: To przekażcie dalej info o imprezie! - krzyknął.

Wieczorem Consalida i Woźnicka siedziały, rozmawiając w gabinecie profesora.
Ag: Słyszałaś o imprezie Adama?
W: Tak, Andrzej mi mówił.
Ag: A gdzie w ogóle jest Andrzej? Bo my siedzimy w jego gabinecie.
W: Pewnie operuje. Ej, a ta plotka, że powiedział Adamowi, że uczci jego urodziny minutą ciszy, to prawda jest? - spytała zaciekawiona.
Ag: No. Adam mi mówił. Ty to masz fajnego narzeczonego.
W: A Daruś jak tam?
Ag: Nie udawaj, nie udawaj. I tak wszystko wiesz od Falkowicza.
W: Nie. - Przyjaciółka spojrzała na nią z miną sugerującą iż nie wieży rudowłosej lekarce. - Przysięgam, nie! Andrzej się nie wpycha w wasz związek.
Ag: Przepraszam bardzo to nie jest żaden związek. Póki co byliśmy tylko na jednej kolacji.
W: Ze śniadaniem?
Ag: Nie. Nie sypiam z facetami, z którymi chcę się związać.
W: Niezłe, niezłe.
Ag: No od ciebie się nauczyłam. Falkowicz za tobą łaził z pół roku.
W: No. Nawet moja matka, która zawsze kazała mi przetrzymywać facetów, powiedziała, żebym już przestała go odrzucać. A ty jak z Darkiem?
Ag: No nijak. Co ja ci mogę powiedzieć po jednej kolacji?
W: No chyba coś możesz. Jaki jest?
Ag: Taka lepsza wersja Falkowicza, bo Andrzej jest zły do szpiku kości.
W: No właśnie mi mówił, że będziecie razem zbawiać świat.
Ag: No już bez przesady. Darek nie jest profesorem, tylko lekarzem.
W: Jaka specjalizacja?
Ag: Znowu kardiologia.
W: Ty to masz szczęście do lekarzy serc.
Ag: Taa. - Burknęła bez przekonania, przypominając sobie związek z Markiem. - To idziecie z Andrzejem na tę imprezę Adama? - Zmieniła temat.
W: Sama nie wiem. No skoro cały szpital będzie. Chociaż domyślam się, że Andrzej długo nie wytrwa na tej imprezie, jeżeli w ogóle pójdzie.
Ag: No z tego co wiem, to fanem nowoczesnej muzyki nie jest. Powiem ci szczerze, że ja się przez niego starzeję. W życiu bym nie pomyślała, że spodoba mi się dawna muzyka, już nie mówiąc o jakiś operach i innych. - Przyznała.
W: Gdyby tylko na Adama też miał taki wpływ.
Ag: Oj tam, jakiś tam wpływ ma.
F: O, tu się skrywacie. - profesor wszedł do gabinetu.
W: Tak, tu jest chociaż spokój i cisza. Umarła mi dzisiaj pacjentka i kłóciłam się godzinę z jej mądrym synkiem, który uważał, że jeżeli jego osiemdziesięcioletnia mamusia była w szpitalu to nie miała prawa dostać zawału i to moja wina, że jej się to przytrafiło. 
F: Różni ludzie się zdarzają, kochanie. Ja natomiast od miesiąca mam kłopot z pacjentem z cukrzycą. Jest po operacji, więc musi być u nas na oddziale, a z racji iż ja go operowałem, to ja muszę się nim zajmować. Nie dostałem zgody na przewiezienie go do innego szpitala, więc jestem zmuszony ustawić mu cukrzycę. Może to nie byłoby jeszcze takim problemem, gdyby nie genialna żona tego delikwenta, która jak się okazało, co dzień przynosiła mu torbę słodyczy. Od miesiąca głowię się nad cukrzycą pacjenta, który cały czas potajemnie wcina czekoladę. Jego żona ma do mnie wielkie pretensje, iż jako chirurg nie ustawiłem cukrzycy jej mężowi, który bez czyjejkolwiek zgody i wiedzy obżera się słodyczami, mimo, że mu tego zabroniłem.
W: A dlaczego w ogóle ty się zajmujesz cukrzycą?
F: Polska służba zdrowie, mnie już niczym nie zaskoczy.
W: Czekaj, ale ty nie widziałeś, że obżera się słodyczami?
F: Chował coś, gdy wchodziłem na salę, ale nie grzebałem mu w rzeczach. Spytałem go jak to możliwe, że po marchewce ma cukier 480. Wtedy dopiero się przyznał, że żona donosi mu torby słodyczy. A ja się nad tym głowiłem godzinami.
Ag: I co z nim zrobiłeś?
F: Pielęgniarki zabrały mu z szafek wszystkie słodkości, a jego żona jest rewidowana, zanim wejdzie na oddział, bo inaczej ja się go nigdy ze szpitala nie pozbędę.
W: Takie rzeczy tylko w Leśnej Górze - skwitowała.
K: Profesorze! - do gabinetu bez pozwolenia wpadła Miller, szczęśliwa, jakby właśnie wygrała milion w lotka.
F: Po pierwsze, droga pani, to proszę pukać, po drugie, proszę przychodzić w czasie mojej pracy. Ja już skończyłem dyżur.
K: Tak, panie profesorze, ale ja zajmę tylko chwilkę. Właśnie, Agata jesteś proszona na oddział. - przekazała szybko wiadomość. Blondynka wyszła z gabinetu, za to brunetka stanęła dumna przed szefem. - Pół roku temu zlecił mi pan samodzielną opiekę nad jednym z pacjentów. Dziś właśnie go wypisałam. Przez pół roku leczyliśmy jego liczne złamania, obrażenia i powikłania. Podliczyłam liczbę punktów, ile dostaniemy za niego - pięć tysięcy. - Miller rzeczywiście miała się czym szczycić, gdyż średnio łączny, miesięczny zysk całego oddziału z wszystkich pacjentów wynosił sześćdziesiąt tysięcy punktów, więc okrągła liczba pięciu tysięcy  za jednego pacjenta była powodem do radości.
F: Chociaż raz zrobiła pani coś dobrze - odparł znudzony.
K: Taa, ja już chyba pójdę. - Miller niezadowolona z reakcji szefa szybko opuściła gabinet.
W: Pięć tysięcy punktów za jednego pacjenta? Nieźle.
F: Mogę cię wtajemniczyć w przepis na taki wynik. Zlecasz stażystce opiekę nad pacjentem. Stażystka nie ma doświadczenia, więc powstają setki powikłań, niegojących się ran, a szpital zarabia.
W: Szpital zarabia kosztem pacjentów?
F: Nie. Mamy na oddziale kilku bezdomnych, błagają mnie codziennie, żebym ich nie wypisywał ze szpitala. Cóż, mam wielkie serce, więc trzymam ich miesiącami, a potem zbieram pochwały od dyrektora Trettera, a stażystka jest prze szczęśliwa, że może sama coś zrobić. I to wszystko jest legalne. Pacjenci blokują miejsca w szpitalu, więc mogę odmawiać przyjmowania tych, przy których coś trzeba robić, co oznacza mniej pracy dla nas i wszyscy są zadowoleni.
W: Oprócz pacjentów.
F: Moja droga, w dzisiejszej dobie NFZu pacjent nie może być zadowolony. Z resztą lekarz także. Jak bardzo by nie kombinować, to i tak wszyscy muszą zostawać po godzinach, bo inaczej się nie da.
W: Co racja, to racja.

Szli szpitalnym korytarzem, chcąc wreszcie opuścić placówkę, gdy z naprzeciwka wyszedł Zapała. Podszedł do nich szybkim krokiem, wściekły jak osa.
P: Obiecałaś! Obiecałaś! - wrzeszczał z wyrzutem, patrząc wściekle na Consalidę.
W: Ja ci coś obiecałam? - spytała z niedowierzaniem.
P: Obiecałaś! Już nie pamiętasz?! A ja pamiętam dokładnie! Powiedziałaś "Jeśli Falkowicz się wywinie, to obiecuję, że osobiście urwę mu jaja". I co?! Teraz szczęśliwa para?!
F: Dam panu jedną radę, z dobroci serca. Niech pan się ogarnie - powiedział, po czym odeszli od Zapały, który krzyknął jeszcze za Consalidą:
P: Obiecałaś!
F: Mam się zacząć bać?
W: Myślisz, że ja wiem, co mówiłam rok temu? Może sobie to ubzdurał, może sobie przypomniał jakąś rozmowę sprzed miesięcy, pojęcia nie mam.

Ag: No i po jakiemu, według ciebie, ta pani mówi? - Następnego dnia po południu blondynka ściągnęła rudowłosą lekarkę do pacjentki, z którą w żaden sposób nie mogła się porozumieć. - Może to jest hebrajski? - Spytała z nadzieją w głosie.
W: Nie łudź się, Agata, Hana nam nie pomoże, bo to nie jest hebrajski, na pewno. Przecież ta pani ma zupełnie inną urodę. Wygląda jakby była... z afryki. - Spojrzała jeszcze raz na pacjentkę. - Ona może mieć ebola.
Ag: Że przepraszam co?! - wrzasnęła przerażona.
W: No jeśli jest z afryki... Co ty telewizji nie masz?
Ag: No mam. Ale jeżeli ona ma ebola, to cała Polska... - zaczęła. Wiktoria wybuchła śmiechem. 
W: Aga, wirus ebola wyklucz. 
Ag: A niby dlaczego?
W: Bo ci tak mówię. Teraz trzeba tylko się dowiedzieć po jakiemu ona mówi. Ja idę.
Ag: Co?! Wiki! - Internistka wolała nie zostawać sama z nietypową pacjentką.
W: Dzwoń po Falkowicza - rozporządziła.
Ag: Niby po co?
W: On zna wiele języków, może ten, nie wiadomo jaki, też.
Ag: Dobra, ale ty dzwoń - poprosiła.
W: Woźnicka, czy ty się boisz kontaktu z ludźmi?
Ag: Nie, ale tobie nie odmówi.
W: Tobie też nie odmówi. - Dwie lekarki przez kilka minut prowadziły żywą dyskusję, albo i kłótnię, o to która z nich poprosi mężczyznę o pomoc. Z racji iż Andrzej był Wiktorii narzeczonym, to Consalidzie przypadło iść do gabinetu, na drugi koniec szpitala, gdyż Falkowicz jak zwykle miał zajęty telefon.

F: Cóż się dzieje, drogie panie? - Profesor po kilku minutach zjawił się w gabinecie lekarskim, na izbie przyjęć, ciągnięty za rękę przez Consalidę.
Ag: Mam problem z pacjentką.
F: Jakie objawy? Robiłaś badania?
W: Nie taki problem. Nie możemy się z nią dogadać, nic o niej nie wiemy. Pokazuje na brzuch, ale tak nic nie stwierdzimy. - Profesor spojrzał pytająco na pacjentkę, która zaczęła coś mówić w swoim języku.
F: Suahili. - Stwierdził po chwili.
W i Ag: Znasz suahili?! - Spytał zaskoczone i jednocześnie uradowane.
F: Nie przeceniajcie mnie, moje drogie. - Cały czar radości prysł w jednym momencie, gdy mężczyzna oznajmił iż nie zna tego, jakże dziwnego i nieużywanego w Polsce i Europie, języka.
Ag: To co ja mam z nią, do cholery, zrobić? - Spytała zrezygnowana, patrząc błagalnie na starszego brata i modląc się, aby jak zwykle, miał on w zanadrzu jakiś genialny plan, który wybawi wszystkich od kłopotu.
W: Nie moja pacjentka, nie mój kłopot.
Ag: Andrzej, błagam. - Blondynka uśmiechnęła się w jego stronę najsłodziej jak umiała.
F: Na ogół nie preferuję rozwiązywania problemów poprzez ucieczkę, ale cóż. Która jest godzina?
Ag: 15:49. - odpowiedziała od razu.
F:  A o której godzinie wszyscy możemy opuścić stanowisko pracy i w spokoju udać się do domu?
Ag: 16:00, ale skoro pacjentka przyszła przed 16:00, to powinniśmy ją przyjąć.
F: Ta pani nic nie rozumie po polsku? - Obie lekarki przytaknęły. - Jesteśmy tu sami? - Dwie kobiety ubrane w szpitalne fartuchy znów pokręciły twierdząco głową. - Ładnych parę lat temu, gdy jeszcze byłem stażystą, w szpitalu pracował siedem-dzisięcioletni profesor, wyznający pewną zasadę, której nie będziecie rozpowszechniać, a w szczególności nie usłyszy jej Adam, a mianowicie "O szesnastej weź kapotę, pierdol szefa i robotę". - Wiktoria parsknęła śmiechem, a internistka zasłoniła usta, starając się powstrzymać chichot. Jedynie pacjenta dalej leżała z posępną miną na wąskim łóżku.
W: Niezłe rzeczy się tam działy, w tym dawnym szpitalu.
F: Ty i tak nie wiesz wszystkiego, kochanie. Za chwilę dyżur zaczną pełnić inni lekarze. Niech oni się z nią męczą, ja już mam dość tego zoo, którym mam się opiekować za marne trzy sześćset na rękę.
W: A chciałbyś trzy miliony sześćset.
F: Wiesz dobrze, że pracuję w tym wariatkowie, tylko dlatego, że ty lubisz to miejsce.
W: Dobra, to mamy jeszcze cztery minuty dyżuru.
F: Myślę, że to jest idealny czas na powolne przejście w stronę pokoju lekarskiego, w celu skontrolowania, czy nic złego nie dzieje się na korytarzach.
Ag: Dobra, to idźcie, a ja poczekam z pacjentką na kogoś, kto nie będzie miał wyjścia i to ogarnie. - Stwierdziła siadając na krześle, przy biurku. - Właśnie, idziecie na imprezę Adama?
W: Andrzej?
F: Tam będzie cały szpital?
Ag: No. I zaprosiłam Darka.
W: To?
F: O której to się zaczyna?
W: Adam coś gadał, że o 20:00, ale o której się przyjedzie, o tej się będzie. To idziemy? Może być fajnie. - spojrzała prosząco na narzeczonego.
F: Ja jestem za dobry. - Stwierdził zrezygnowany, wkładając ręce do kieszeni spodni.
W: Wypadałoby mu coś kupić.
F: On już wszystko ma. Teraz nie wiem, czy bym go zadowolił willą z basenem.
Ag: Ja mu kupię alkohol. Widziałam w markecie obok szpitala bańki piwa po 10 litrów.
W: To może my podjedziemy samochodem i kupimy wszystkie te bańki piwa, ile mają.
F: To chyba będzie najprostszy prezent.
Ag: Dobra, to ja się przyłączam.

Impreza rozkręciła się na całego. Nawet, Andrzej i Darek, którzy nie byli wielbicielami muzyki słuchanej przez Krajewskiego, nie mogli narzekać. Po jakimś czasie większość gości przeniosła się na dwór. Profesor wraz z kardiologiem siedzieli na ławce popijając whisky.
D: Zabalowały te nasze panny. - Stwierdził, patrząc na dwie dziewczyny w oddali, które rozmawiały z kilkoma innymi kobietami z personelu szpitalnego. - Agata zawsze się tak stroi? Ta spódnica dość krótka.
F: Zazwyczaj nie skupiam uwagi na wyglądzie siostry.
D: Wiesz co, podziwiam ją. Od czterech godzin lata w tych piętnasto-centymetrowych szpilkach. Chociaż trochę chyba przesadziła.
F: Nie powiem ci, drogi kolego, z jakimi kobietami kojarzą mi się te szpilki, sukienka i czerwone usta.
D: Ale przyznasz, że Agata, to fajna dziewczyna.
F: Szczerze, to ty ją zapewne lepiej znasz, ode mnie.
D: A nie chciałbyś takiej? - spytał popijając alkohol - Oczywiście czysto teoretycznie, gdyby nie było Wiki. Szczerze, znamy się od lat.
F: Jest szalona. Zbyt szalona. Przypomina mi lata młodości, gdy wszyscy byli zwariowani, a ja inny. Zawsze się śmiali, że patrzę na nich z wyższością, a byłem nikim.
D: Więc ty postanowiłeś być najlepszy.
F: Ja jestem najlepszy.
D: A tak wracając do Agi, to co ty o niej myślisz?
F: Już ci powiedziałem, zbyt szalona. Jak taka nastolatka, do wykorzystania, która wierzy wszystkim, we wszystko, a potem płacze.
D: Sporo przeżyła?
F: Nie wiem.
D: Mówiłeś kiedyś, że to długa historia. Teraz mamy czas. Skąd ona się wzięła? I Adam?
F: To, że wypiłem kilka szklanek whisky nie znaczy, że jestem pijany.
D: Spokojnie. Myślałem, że to nie jest tajemni... - Kardiolog nie zdążył dokończyć.
F: Adam!!! - Profesor podbiegł, do chłopaka, który kierował petardę w siebie samego i wyrwał mu racę.

Ag: Ja mam zwidy, czy Adam prawie się wystrzelił, a Falkowicz znowu uratował mu życie? - Spytała oszołomiona.
W: Nie masz zwidów. - Obie szybkim krokiem podeszły do braci.

Ad: I co robisz, debilu?! Fajerwerków nie dasz człowiekowi nawet wystrzelić! - krzyczał zbulwersowany.
W: Ile on wypił?
F: Domyślam się, że sporo.
W: Ty mu po raz setny uratowałeś życie.
F: I po raz setny sam się sobie dziwię, po co to zrobiłem.
Ad: Mam cię dość! Zabawić się nie dasz! - Adam najwyraźniej był bardzo niezadowolony z faktu, iż profesor nie dał mu się wystrzelić.
H: Ja miałam zwidy? - podeszła do nich oszołomiona Goldberg.
F: Nie miała pani zwidów, pani doktor. Darek!
D: On na prawdę prawie się wystrzelił? - spytał podchodząc do nich.
F: Zaciągnijmy go do pokoju. Starczy już tej zabawy.
D: Jasne. - Próbowali zabrać Krajewskiego z imprezy. Chirurg trochę się wyrywał, ale po chwili udało im się zaprowadzić go do hotelu.

Obudzili się w dawnym pokoju Wiktorii. Poprzedniej nocy skorzystali z tego, że nikt go jeszcze nie zajął i zamiast wracać taksówką do domu, przenocowali w hotelu rezydentów.
W: Która godzina? - spytała przeciągając się.
F: Cholera - zaklął patrząc na zegarek.
W: Która?
F: 9:00!
W: To dzisiaj my mamy być o 12:00 we Wrocławiu?
F: Tak.

Lekarze w zaskakującym tempie ubrali się i pojechali do Wrocławia zatrzymując się po drodze na chwilę w swoim domu i zabierając walizki, gdyż mieli spędzić tam jedną noc. Wpadli do kliniki spóźnieni i to porządnie, ale nikt się tym nie przejął, gdyż Wiktoria zadzwoniła do profesora Szyndlera informując iż "profesorowi Falkowiczowi przedłużyła się operacji i "lekko" się spóźnią". W drzwiach od razu przywitał ich ten sam profesor i jego asystent. Zaniesiono ich rzeczy do pokoju, po czym od razu skierowano ich na blok operacyjny. I tak minęła im reszta dnia, gdyż gdy wieczorem skończyli zabieg, byli już po prostu ledwo żywi, albo i nieżywi. 
Profesor Szyndler wszystko doskonale przemyślał i ułożył tak, aby profesor Falkowicz za jednym pobytem u nich, zoperował dwóch pacjentów, więc następny dzień, w odrobinę spokojniejszej już atmosferze, także spędzili na bloku operacyjnym. Po zabiegu wszyscy młodzi lekarze mieli sześćset pytań do Andrzeja. Nie miał on może zbyt wielkiej chęci udzielania na nie odpowiedzi, tym bardziej iż gdzieś w tłumie "przyszłych geniuszy" zaginęła Wiktoria, ale tak wypadało. Gdy w końcu uwolnił się od młodych lekarzy, którzy byli wciąż nienasyceni jego obecnością, udało mu się znaleźć narzeczoną w parku, czytającą książkę.
W: Trzy godziny cię mordowali? - spytała z niedowierzaniem, odkładając lekturę. - Przepraszam, że zwiałam, ale to patrzenie na nich, bijących się o minutę twojej uwagi stało się po chwili nudne. Wracamy? Mamy sterty dokumentów do uzupełnienia w klinice.
F: Chyba powinniśmy.

O godzinie 18:00 byli dopiero w połowie drogi. Profesor w pewnym momencie zjechał do jednego z zajazdów i zatrzymał samochód pod niewielkim pałacykiem.
W: Stoimy ponieważ?
F: Ponieważ mam powoli dość naszej genialnej pracy. Jeszcze nie jesteśmy małżeństwem, a już wpadliśmy w rutynę. Krążymy tylko pomiędzy szpitalem, kliniką i domem.
W: Trochę racji masz. Wszyscy wyznają zasadę tego siedemdziesięcioletniego profesora i po szesnastej mają w dupie cały szpital, a my żyjemy tylko pracą - potwierdziła zrezygnowana, dopiero teraz zdając sobie z tego sprawę. - "Restauracja i noclegi" - przeczytała szyld, na niewielkim zameczku. - Zwariowaliśmy - powiedziała wysiadając z samochodu. Wyjęła telefon z torebki, po czym go wyłączyła. - Teraz będziemy mieli święty spokój - stwierdziła, gdy profesor uczynił to samo.
Z dwoma małymi walizkami podeszli do recepcji, gdzie młody chłopak grał na tablecie.
F: Poprosimy pokój na jedną dobę.
-Jasne. Zapraszam do skorzystania z restauracji, zaniosę państwa bagaże - odpowiedział znudzony, zabierając ich walizki.
W: Tak więc romantyczna kolacja, profesorze?
F: Ależ oczywiście.

W: Seszele, Egipt, Francja, Indie, Maroko, czy my się trochę nie zapędziliśmy? - spytała popijając wino i śmiejąc się.
F: Nie - odparł bez zastanowienia.
W: Dobrze, ale zanim te wszystkie dziwaczne kraje, ja chcę lecieć do Grecji.
F: Jutro załatwiam urlop, dosyć tego, wyjeżdżamy.
W: Jutro? - spytała z niedowierzaniem.
F: Nie, jutro załatwiam wycieczkę i urlop, a pojutrze wyjeżdżamy.
W: Zwariowaliśmy na stare lata.
F: Bez przesady. Spontaniczne wakacje, to nie skok na bandżi.
W: Dobrze, niech ci będzie, lecimy na wakacje. Ale póki co chyba powinniśmy się ewakuować z restauracji. - Kobieta spojrzała na młodego chłopaka, który mył stoliki obok i ustawiał krzesła, dając im do zrozumienia, że chciałby się już pozbyć ostatnich gości restauracji i skończyć pracę.
F: Rachunek na pokój poprosimy - oznajmił, po czym wyszli z pomieszczenia i krętymi schodami udali się na piętro.
W: Schody, jak na latarnię - zaśmiała się, gdy weszli na górę. - Pokój siódmy - stwierdziła przekręcając klucz w zamku. Odwróciła się, gdy zamknęła drzwi od środka i zobaczyła, że profesor stoi tuż przed nią. Ich usta momentalnie połączyły się w namiętnym pocałunku.
W: Czyżbyś miał jakieś plany wobec mej skromnej osoby?
F: I to bardzo dużo, moja droga.
Narzeczeni spędzili ze sobą całą noc, mimo iż Tretter prawie płakał nad telefonem, nie mogąc dodzwonić się ani do jednego, ani do drugiego i mając świadomość, iż został sami z kilkoma kłopotliwymi pacjentami i tonami papierów. Cóż, "o szesnastej weź kapotę, pierdol szefa i robotę".