LICZBA WYŚWIETLEŃ

czwartek, 12 lutego 2015

CZĘŚĆ 101

"Zostaniesz moją walentynką?"

A w Leśnej Górze, pozornie normalnym miejscu (tylko pozornie), dnia 14 lutego...
Obudził go uporczywie dzwoniący budzik. Spojrzał na niego i po raz kolejny zdziwiło go zachowanie jego samego - była godzina 03.30. Kto normalny nastawia budzik na godzinę 03.30 rano? Mało takich wariatów, ale czego się nie robi dla kariery.
Rudowłosa lekarka spojrzała na zegarek i z powrotem zamknęła oczy.
W: Serio...? - Wymamrotała przeciągając się na łóżku. - 3.30 rano? - Spytała z niedowierzaniem. - Nie, sory, w nocy. - Poprawiła się. - Jest 03.30 w nocy, a ty wstajesz o tej porze. - Dodała. Nie szokowało jej to, czasem obydwoje wstawali o podobnej porze, ale wtedy zazwyczaj w ogóle nie zasypiali. 
F: Śpij kochanie. - Profesor złożył pocałunek na jej policzku i zarzucając na siebie czarny szlafrok wyszedł z sypialni, a Consalida naciągnęła kołdrę na głowę i po chwili znowu zasnęła.
Falkowicz otwierając oczy tylko na tyle, ile było to konieczne by nie wpaść na ścianę skierował się do salonu. Wziął telefon i wybrał numer brata. 
F: Krajewski, wstawaj. - Wymamrotał do słuchawki.
Ad: Ehe... - Mruknął i rozłączył połączenie, po czym nakrył głowę kołdrą chcąc dalej spać. Profesor jednak doskonale wiedząc, że chirurg to zrobi wybrał jego numer powtórnie. 
F: Wstawaj, Adam... -  Kontynuował tym samym głosem.
Ad: Dobra, wstałem. Pa.
Falkowicz wszedł do łazienki. Kwadrans później swe kroki skierował do garderoby. Ubrał wcześniej przygotowany zestaw i zszedł na dół. Przyszykował talerz kanapek i włączył czajnik. Gdy był tak zaspany nie pijał espresso, lecz zabójczą miksturę, którą przyrządzał wsypując w filiżance do pełna kawy i zalewając wrzątkiem. Stworzył dwie filiżanki takiego naparu. Wyjrzał przez okno i zobaczył podjeżdżający czarny samochód. "Wypadł" z niego Krajewski i ledwo przeplatając nogami skierował się do willi. Profesor spojrzał na zegarek - godzina 4.10 - czyżby Adam nauczył się być punktualny? Nie miał siły się nad tym zastanawiać. Krajewski przetoczył się przez hol w międzyczasie unosząc niemrawo prawą rękę do góry w geście przywitania i opadł krzesło przy kuchennym stole naprzeciw Falkowicza. 
Ad: Umieram... - Wyjęczał kładąc się na stole.
F: Nie śpij. - Upomniał go. Krajewski niechętnie  oparł głowę na dłoni. Po chwili jednak to profesor opadła na blat.
Ad: Nie śpij. - Młodszy brat kopnął starszego w kość piszczelową  i sięgnął po jedną z kanapek, a profesor uczynił to samo, nawet nie karcąc Adama za jego cios. Skonsumowali śniadanie, po czym chwycili za filiżanki.
F: Co cię nie zabije, to cię wzmocni. - Stwierdził wiedząc, że po skosztowaniu naparu oboje poczują chwilową palpitację serca, lecz i tak sięgnęli po kawę. 
Ad: Kiedyś mnie te twoje mikstury wykończą. - Westchnął zrezygnowany. - Jedziemy twoim, czy moim? - Spytał biorąc kolejny łyk zabójczego napoju.
F: Ile spałeś?
Ad: Cztery.
F: Ja dwie, prowadzisz.
Ad: Yhmmm... - Chłopak znowu opadł na blat.
F: Nie śpij. - Teraz to profesor kopnął Adama w kość piszczelową.
Ad: Ałaaa. - Wyjęczał.
F: Widzisz jak to miło? Już za pięć w pół do piątej, jedziemy. - Profesor niechętnie wstał z krzesła i założył marynarkę. 

Jechali autostradą z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Z głośników rozbrzmiewała muzyka metalowa rozgłośniona na maksimum - profesor nawet temu nie protestował. Kawa nieco ich rozbudziłam, lecz głośna muzyka także nie szkodziła, a wręcz przeciwnie - pomagała. 
F: Pijak na poboczu. - Poinformował Krajewskiego.
Ad: Yhm. - Wyjątkowo Adam nie protestował pomocy. W duszy był wdzięczny Andrzejowi za informowanie go o wszelkich niebezpieczeństwach na drodze. Oboje byli bardzo zmęczeni, ale jednak co dwie pary oczu, to nie jedna. Podczas takich wyjazdów dogadywali się zdumiewająco dobrze. Gdyby nie umieli dojść do konsensusu, zapewne już pierwsza taka wycieczka skończyłaby się dla nich tragicznie. - Wstąpimy na kawę do Orlenu? - Spytał wymijając wielkiego tira. Ich ulubioną stacją był właśnie Orlen - zawsze kupowali tam espresso, które było wyjątkowo dobre (jak na stację benzynową), a jeśli mieli dłuższą wolną chwilę Adam kupował sobie jeszcze hot-doga, na którego od zawsze bezskutecznie próbował namówić Falkowicza.
Profesor spojrzał na zegarek.
F: Nie mamy czasu, za godzinę musimy być w klinice. Napijemy się kawy na miejscu.
Ad: Okey. Myślisz, że nie wypadlibyśmy z trasy, gdybyśmy jechali 20 km szybciej?
F: Ryzykować życiem dla dotarcia na miejsce pięć minut wcześniej? - Spytał spoglądając na Krajewskiego.
Ad: I dla satysfakcji. - Dodał, na kilka sekund także odrywając wzrok od drogi.
F: Zawsze. 
Ad: Ahoj przygodo! - Uradowany uzyskaniem pozwolenia Adam dodał gazu. Profesor nie obawiał się jeździć szybko, nawet gdy to Adam prowadził, szczególnie podczas takich ich wspólnych wyjazdów. Był to taki czas, gdy dogadywali się jak nigdy, a Adam na kilka godzin z kłopotliwego i głupiego podwładnego zamieniał się w jego dobrego kolegę. Czy nie mógłby być taki zawsze? - Zastanawiał się profesor. Chciałby mieć takiego brata cały czas. Nagle przestawali się sprzeczać, wytykać sobie wszystko i byli jak... jak przyjaciele, można by powiedzieć. Bardzo lubił taką wersję Krajewskiego i właśnie to przekonywało go do tych lekko szalonych wyjazdów. Zarabiali na tym także, lecz nie to było najważniejsze. Adam sam sobie się dziwił, lecz także lubił te ich "wycieczki". Wyjeżdżali wcześnie rano, jechali ze sporą prędkością do jednego z miast, których profesor miał klinikę, wykonywali zazwyczaj skomplikowaną i trudną operację, prawie zawsze z sukcesem, bo w końcu byli dobrymi chirurgami, a potem wracając wstępowali do jakiejś restauracji na obiad.

Wpadli do kliniki. Od razu skierowali się na blok operacyjny. W przebieralnie wedle dawnej tradycji czekała na nich kolejna porcja kofeiny, tym razem nieco słabsza. Przejrzeli jeszcze najnowsze wyniki badań pacjenta i wzięli się do pracy.


Wiktoria zwlekła się z łóżka. Kobieta spojrzała na zegar - była godzina 10.00. Pewnie teraz operują. - Pomyślała. Zazdrościła im tego trochę. Z nią Andrzej także nieraz wybierał się na takie operacji, ale teraz z racji ciąży miała grzecznie całymi dniami leżeć odłogiem w domu. Co prawda ona nigdy nie wstawała o trzeciej nad ranem i nie pijała zabójczych kaw - jej Andrzej by takiej mikstury nie przyrządził i zawsze gdy natrafiała się taka operacja wyjeżdżali wieczorem i nocowali w hotelu, lecz Adam i Andrzej zawsze decydowali się na nieco bardziej szalony plan. Wzięła prysznic, zjadła śniadanie i wybrała numer przyjaciółki. Z racji iż ta jednak nie mogła udać się z nią na zakupy, ani do SPA, gdyż miała dyżur, a Andrzej do domu miał wrócić dopiero późnym wieczorem zdecydowała się popływać w ich wielkim basenie. Zdjęła z siebie ubrania i jak zwykle nie szukając stroju kąpielowego weszła do lekko chłodnej wody.

Podjechali do restauracji pod Krakowem po drodze dyskutując o operacji, która była bardzo trudna i ciekawa - tak jak lubili. Dzięki ich doświadczeniu (no dobrze, dzięki profesora doświadczeniu) udało im się utrzymać pacjenta przy życiu.
Zaparkowali na tym samym miejscu co zawsze i weszli do lokalu. Od zawsze odwiedzali to samo miejsce wracając z Krakowa, a Adam o dziwo nie miał nic do elegancji restauracji i długich, białych obrusów.
Ad: Co myślisz o tym, żeby częściej robić sobie takie wycieczki? - Spytał popijając kolejną kawę.
F: Nie wiem cóż na to Wiktoria, nie jest chyba zachwycona tymi naszymi "wycieczkami". - Odparł sięgając po filiżankę z zieloną herbatą.
Ad: Eee tam... Rozumiem, gdybyś jeździł z jakąś dziewczyną na te operacje, ale ze mną? Lekarz lekarza zrozumie. Chyba... chyba, że ona jest zazdrosna o operacje. - Krajewski parsknął śmiechem. - Wiesz, ona teraz osiem miesięcy w domu.
F: Zapewne nie cieszy się z tego, ale cóż... człowieczy los nie jest bajką ani snem.
Ad: Wiesz, a ja się czasami czuję jak w bajce w towarzystwie jednej pięknej kobiety... - Westchnął zjadając kolejny kawałek deseru. - Ale baby, to baby. Jak się uprze to już po tobie.
F: Adam. - Profesor westchnął z dezaprobatą.- Jeszcze ci nie przeszło?
Ad: Chyba nigdy mi nie przejdzie... Ona jest identyczna jak ty, tylko ma cycki.
F: Identyczna jak ja? - Zaśmiał się z niedowierzaniem.
Ad: No! Ta sama ironia, ten sam perfekcjonalizm, wyniosłość, złośliwe spojrzenia, pewność siebie... Za tobą oglądają się wszystkie baby, za nią wszyscy faceci... No i jest niezła w chirurgii. Na pamięć ma wykute wszystkie książki, operuje też okey jak na ten wiek...
F: Nie jest chyba jednak taka mądra. Gdyby miała trochę rozsądku nie pchałaby mi się od razu do łóżka tylko najpierw spróbowała się zorientować co musi zrobić żebym umożliwił jej jakąś karierę.
Ad: Ty to masz, kurwa, farta! Ile ja bym dał za taką kobietę...
F: Nic byś nie dał, bo nic nie masz. A ja już mam swoją kobietę. Źle zaczęła, szkoda. Gdyby nie próbowała się ze mną przespać i na prawdę okazała się taka zdolna jak mówisz może zatrudniłbym ją w klinice. Kokietka i dobry chirurg w jednym to rzadkość, przydałaby się do omamiania pacjentów.
Ad: No i nie mógłbyś jej odpuścić? - Spytał z nadzieją, składając ręce jak do modlitwy w stronę brata.
F: Ja? Teraz to czego ona by nie zrobiła i tak ja jej nie zatrudnię. Wiktoria by mi chyba głowę urwała. Niech idzie szukać nadziei gdzie indziej. Jeśli jest taka dobra, to nie będzie miała problemu.
Ad: No ale ja nie chcę, żeby poszła gdzie indziej. Andrzeeeej, prooooszeeee... - Krajewski patrzył na profesora oczami zbitego psa.
F: Adam wybacz, jesteś dla mnie niezmiernie ważny, lecz Wiktoria jest ważniejsza. Nie zwolnię doktor Kaczmarek ze szpitala, zapowiedziała, że dla dalszego zatruwania mi życia byłaby gotowa pracować charytatywnie w Leśnej Górze i przypuszczając po sile jej charakteru zrobiłaby to. Ale na więcej nie ma co liczyć.
Ad: No to co ja mam zrobić? Z nią życie byłoby piękne...
F: Na prawdę chciałbyś spędzić życie z kobietą o tak paskudnym charakterze jak mój? Zastanów się dobrze. Wieczne narzucanie ci co masz robić, wieczne słuchanie opery, chodzenie do teatrów i filharmonii, jadanie w restauracjach, kulturalne zachowanie... Na prawdę tego chcesz?
Ad: Nie wiem, ja chcę jej.
F: Oszalałeś, drogi bracie, oszalałeś. - Profesor z rezygnacją spojrzał na Krajewskiego. - Rachunek poproszę. - Zwrócił się do kelnera.
Ad: Zapłacisz? - Spytał kładąc się na blacie stołu.
F: Wydałeś wszystkie pieniądze na kwiaty dla doktor Kaczmarek?
Ad: To ja miałbym jej kwiaty kupować? - Spytał otwierając szerzej oczy ze zdziwienia. Profesor westchnął zrezygnowany i wyjął złotą kartę bankomatową z portfela.

Consalida z pięćdziesięcioma torbami zakupów przemierzała korytarze szpitalne. W końcu dotarła do pokoju lekarskiego i zadowolona zobaczyła, że jest tam jej przyjaciółka.
W: Cześć, Agatko. - Kobieta rzuciła wszystkie torby na kanapę i pocałowała internistkę w policzek.
Ag: Witam panią profesorową.
W: Nawet nie mogę się na ciebie za to obrazić... - Westchnęła.
Ag: Mąż twój ciężko pracuje, a ty trwonisz pieniądze... nie ładnie. - Internistka wstawiła wodę na herbatę i wyjęła z szafki dwa obtłuczone kubki.
W: Andrzej lubi jak wydaję pieniądze. - Odparła siadając na oparciu kanapy, gdyż cały mebel zajęty był przez jej zakupowe zdobycze.
Ag: Nie uwierzę. Żaden facet nie lubi jak jego żona trwoni pieniądze na głupoty, gdy oni harują.
W: Jakie głupoty? Kupiłam trochę sukienek, więc od razu musiałam dobrać do tego torebki i buty.
Ag: Stałaś się strasznie paniusiowata od kiedy wyszłaś za Andrzeja. - Stwierdziła nalewając gorącej wody do kubków. - Wybacz, porcelany nie mam, a woda jest z kranu.
W: Oj przestań! Poza tym muszę ci coś pokazać. Odebrałam sukienkę, którą zamówiłam u krawcowej miesiąc temu. Zawsze jak byłam małą dziewczynką chciałam taką mieć.
Ag: Jak byłaś małą dziewczynką? To ja się zaczynam bać...
W: Zaraz zobaczysz! - Rudowłosa dziewczyna chwyciła jedną torbę i udała się z nią do przebieralni. Po chwili pokazała się koleżance w czerwonej, rozkloszowanej sukience sięgającej jej do połowy łydki.
Ag: Lata 50? Od kiedy ty to polubiłaś? - Spytała przyglądając się dokładnie przyjaciółce.
W: Przecież ona jest śliczna! I mam jeszcze kremowe szpilki do niej... - Lekarka zaczęła szukać butów w siatkach z zakupami i po chwili znalazła lakierowane, kemowe szpilki na platformie. Założyła je i obróciła się o 360 stopni. - Czuję się, jakbym przeniosła się w czasie. - Kobieta podeszła do laptopa i włączyła piosenkę "Czterdzieści kasztanów" Violetty Villas (link)

Gargamel (Falkowicz) wraz ze swym wiernym Klakierem (Krajewski) przemierzali kolejne korytarze szpitalne, aż dotarli do pokoju lekarskiego. Weszli do gabinetu i zobaczyli Wiktorię poruszającą się w rytm piosenki i nucącą :
"Rosną w lesie: olcha, buk i klon,
Sosen parasolki drżą,
Cień brzozowy jak zielony klosz,
A tu są kasztany, o!"
Smerfetka (Woźnicka) stała w miejscu opierając się o blat biurka, lecz widząc miny przybyłych mężczyzn nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Pokręciła głową z niedowierzaniem i zasłoniła usta dłonią próbując powstrzymać kolejny wybuch śmiechu. Rudowłosa dziewczyna zabrała mężowi aktówkę i rzuciła ją na kanapę, a profesora pociągnęła do tańca. Zrezygnowana internistka wyszła z pokoju lekarskiego w drzwiach mijając się z wchodzącą młodą blond panią chirurg. Krajewski momentalnie się rozpromienił widząc dziewczynę.
Ad: Pozwoli pani...? - Chłopak pocałował lekarkę w dłoń i pociągnął ją do tańca. Ta nieco się opierała, lecz w końcu uległa Krajewskiemu.

F: Zapraszam cię na kolację. - Zaproponował żonie.
W: Z okazji walentynek? - Spytała, obracając się w okół własnej osi.
F: Jeśli to ma sprawić, że się zgodzisz... - Odparł. Dziewczyna odpowiedziała mu uśmiechem i już wiedział, że się zgadza.

Ad: Zostaniesz moją walentynką? - Spytał przyciągając koleżankę bliżej do siebie.
K: Zapomnij. - Odparła, próbując jednak zachować między nimi pewien odstęp. - Poza tym już panu mówiłam: "pani doktór".
Ad: Oj Kasiu...
K: Doktorze! - Lekarka pogroziła mu palcem.
F: Może zanim państwo się pozabijacie, zaproponuję byście doszli do konsensusu: "Pani Kasia".
K: Ewentualnie mogę przystać.
Ad: Chociaż tyle. Co ja mam zrobić byś mnie zechciała, Kasiu? - Spytał, lecz pod wpływem spojrzenia kobiety się poprawił: - Pani Kasiu.
K: Profesurę. - Odparła, a po chwili zlustrowała Krajewskiego od góry do dołu. - I garnitur u krawca. - Dodała.
Drzwi lekarskiego otworzyły się do pokoju wszedł Papa Smerf (Tretter). Dyrektor ubrany był w piżamę więzienną, gdyż po wypadku spowodowanym przez Falkowicza jeszcze przebywał w szpitalu. Po trzech dniach, ku uciesze jego lekarza prowadzącego i Dryla, przestał powtarzać wciąż "Falkowicz, kurwa mać, Falkowicz" i nawet nieco poweselał.
T: Bawicie się? - Spytał, a raczej stwierdził. - Przyłączę się . - Dyrektor zaczął tańczyć wraz z nimi. Wiktoria i Andrzej bez słowa wyszli z gabinetu, a zaraz za nimi to samo uczyniła Katarzyna i Adam. Stefan spojrzał na zamykające się drzwi i westchnął ze smutkiem, obawiając się, że już nigdy nie najdzie sobie żadnego przyjaciela i już zawsze wszyscy nie będą go lubić.

Wiktoria wraz z Andrzejem przemierzali ulice Warszawy oświetlone blaskiem latarni. Jak zawsze byli w dobrym nastroju, jak zawsze Wiktoria śmiała się uroczo z wszystkiego i z niczego i  jak zawsze - przemierzali te ulice razem. Weszli do parku, gdzie było już zdecydowanie ciemniej. Po lewej stronie alejki co kilka metrów ustawione były brązowe ławki. Na jednej z nich zobaczyli trzech, napakowanych, wytatuowanych, łysych mężczyzn. Profesor przeciągnął lekarkę ze swojej lewej strony na prawą. Ta tylko uśmiechnęła się pod nosem na ten gest.
W: Czasem zastanawiam się, co będziemy robić za kilka lat... - Zaczęła, gdy przeszli już kilkadziesiąt metrów zostawiając szemrane towarzystwo hen za sobą.
F: Będziemy prowadzić piękne, szczęśliwe życie... Chcę byś już zawsze była szczęśliwa.
W: ,,Szczęściem mym są najdroższe Twoje oczy,
dobrze wiem, czym są dla mnie usta Twe.
Szczęściem mym są codzienne Twe powroty,
gdy na Twój widok cała drżę.
Szczęście swe odnajduję w Twym uśmiechu,
w dłoniach Twych, kiedy obejmują mnie.
Szczęście też w każdym Twoim jest oddechu,
nawet gdy śpisz, ja kocham Cię" (link- Zaśpiewała, obejmując mężczyznę. Uwielbiał jej piękny głos, może nie do takich piosenek stworzony, lecz piękny. Uwielbiał ją całą. Szli dalej lekko zaśnieżoną alejką. W tak prostej i pozornie zwykłej chwili czuła się najszczęśliwszą kobietą na Ziemi. Niczego więcej już nie chciała, pragnęła tylko by zawsze był przy niej.
F: Kocham cię. - Usłyszała jego cichy szept. Za każdym razem gdy jej to mówił czuł się jak we śnie. Móc mówić komuś, że się go kocha, mówić to prosto z serca...Wydawało mu się to aż za piękne by było prawdziwe. Ale było prawdziwe.
Profesor sięgnął do kieszeni po niewielkie pudełeczko z Apartu. Wyjął z niego złote serce i obejmując kobietę od tyłu zawiesił jej je na szyi.
W: Piękne. - Stwierdziła, spoglądając na delikatną, elegancką zawieszkę, która w swej prostocie była zupełnym przeciwieństwem do ich związku. Kobieta odwróciła się w jego stronę i zarzuciła mu ręce na szyję. - Dziękuję. - Szepnęła patrząc profesorowi prosto w szare oczy i ich usta połączyły się w namiętnym pocałunku.

Starałam się, na prawdę się starałam... :/ Przepraszam także, że tak późno, ale jestem po prostu straszliwe zmęczona... rozwodzić się może nad tym nie będę. Za dużo by pisać, nie mam siły. 

W opowiadaniu został wykorzystany tekst piosenek śpiewanych przez Violettę Villas.

3 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Fajne poczucie humoru i plastyczni bohaterowie. :) Andrzej i Adam jak wspaniale dogadujący się bracia. A Wiki życzę zdrowej ciąży. :)
      Zapraszam do mnie:
      http://opowiadanianadobreinazle.blogspot.com

      Usuń

Proszę, komentujcie.
To bardzo motywuje :)
Można komentować anonimowo. Ogarnęłam to jakoś.