LICZBA WYŚWIETLEŃ

niedziela, 26 października 2014

CZĘŚĆ 87 "Szpitalne wariatkowo"

Adam stojąc na korytarzu dostrzegł Borysa wchodzącego do łazienki dla personelu. Rozejrzał się po korytarzu i już miał podejść do drzwi, gdy zaczepiła go Wiktoria.
W: Adam, uzupełniłeś dokumentację?
Ad: Chyba tak, ale pewien nie jestem... w sumie to ja niczego pewien nie jestem.
W: To tak, czy nie? - spytała zniecierpliwiona. 
Ad: Mniej więcej. 
W: Mniej czy więcej?
Ad: Dobra, nie uzupełniłem. - przyznał.
W: Oj Adam, Adam. - pokręciła z niezadowoleniem głową. - Weź ty się, dzieciaku, do roboty. - poradziła i odeszła. Krajewski jednak zamiast "wziąć się do roboty" skupił się z powrotem na czynności, którą przerwała mu rudowłosa lekarka. Rozejrzał się po korytarzu, aby upewnić się, że nikt kto mógłby go opieprzyć nie przechadza się tędy i podszedł do drzwi toalety, po czym kilkakrotnie walnął w  nie pięścią, krzycząc:
Ad: Sraj szybciej!
Jakież było zdziwienie doktora Krajewskiego, gdy z ubikacji wyszedł wściekły mężczyzna, który wcale nie był Borysem, lecz dyrektorem.
T: Ja ci posram! - warknął łysy mężczyzna. - Do roboty się weź! - powtórzył słowa Consalidy i zły jak osa odszedł od Adama, który zdumiony nie odezwał się nawet słowem.

Ag: Miałam dziś takiego pacjenta... - zaczęła z dumą.
W: No mów.
Ag: Po rękach mnie całował. Podziwiał, jaka piękna jestem...
F: Znalazłaś sobie kolejnego narzeczonego? - spytał wchodząc do lekarskiego.
Ag: Pacjenta takiego miałam. Z pół godziny się rozpływał na moją urodą. Sami tacy by mogli być.
W: Ty to jesteś niezła.
F: Przyznaj się lepiej, Agato, który rocznik ten twój amant.
Ag: Nie wiem, normalny. - profesor zaczął się śmiać.
F: Dwudziesty siódmy. - teraz już zarówno Wiktoria, jak i Andrzej śmiali się otwarcie, a Agata poczerwieniała ze złości. - Przykro mi bardzo, pielęgniarki już wszystko wygadały.
W: Nie no, nie wiedziałam, że nasza Agatka w takich gustuje. - po raz drugi wybuchła śmiechem.
Ag: Nie znacie się... na geografii. - wypaliła i wyszła z lekarskiego. 

F: Jak się pani czuje? - profesor z wielką niechęcią zadał to pytanie jednej z pacjentek. 
-Widzi pan, panie profesorze, no tragicznie jest! - zaczęła się żalić. - No proszę zobaczyć. Tą ręką to ja mogę ruszać tylko tak - kobieta podniosła rękę do góry - tak - skierowała ją w prawo - tak - tym razem pacjentka wyciągnęła kończynę w lewo - i tak. - kobieta pokazała przed siebie.
F: Ale z pani mową na szczęście już lepiej. - stwierdził.
-No no wł wła właś właśni ie - zaczęła się jąkać. Właśnie jej przypomniałem, że zapomniała ponarzekać na mowę.
F: Przepraszam panią najmocniej, muszę już niestety panią opuścić. - oznajmił z żalem i wyszedł z sali słysząc za sobą jeszcze jakieś słowa nieszczęścia pacjentki. Gdy tylko Falkowicz opuścił pomieszczenie wyjął telefon i napisał smsa do Adama o krótkiej, lecz za to jakże zrozumiałej treści: "Wypisz wreszcie tą babę" Może i takie słownictwo nie pasowało do profesora, lecz ta właśnie pacjentka doprowadzała go do prawdziwej irytacji, a przebywała na jego oddziale już od dwóch miesięcy.

Ag: Nie będzie żadnego ślubu! Nie będzie żadnego wesela! Zrozumiałeś?! Nie będzie! - wściekła Agata idealnie odegrała rolę Kasi z znanego przed laty filmu "Kogel  Mogel", a dla dopełnienia całej sceny rzuciła butelką wina, którą przyniósł jej amant, o podłogę. Zarówno szkło, jak i czerwony trunek rozprysnęło się po całym gabinecie zabiegowym. 
-Ale Agatko, moja złota brylantowa, najpiękniejsza! - mężczyzna złożył pocałunek na jej dłoni, a blondynka wściekle zabrała rękę.
Ag: Powiedziałam won! - wrzasnęła. - Proszę to wszystko posprzątać! - warknęła w stronę pielęgniarki, która "podpierała ścianę" i ledwo powstrzymywała wybuch śmiechu. Internistka szybkim krokiem opuściła pomieszczeni, a gdy trzasnęła drzwiami starszy mężczyzna skierował pudełeczko z pierścionkiem zaręczynowym w stronę kobiety ubranej w pomarańczowy mundurek. 
-A może pani, siostrzyczko kochana? Ja będę siostrzyczkę na rękach nosił!

T: Doktor Krajewski proszony do profesora! - krzyczał łysy mężczyzna na cały głos. Tretter, gdy tylko Adam wszedł do łazienki, podparł klamkę szafką i kilkoma książkami uniemożliwiając chłopakowi wyjście z ubikacji. - Gdzie jest doktor Krajewski?! Profesor się niecierpliwi! - darł się na cały szpital. Adam szarpał się przez chwilę z drzwiami, lecz gdy usłyszał trzeci komunikat, mówiący, że Falkowicz z dużym zdenerwowaniem oczekuje jego przybycia - postanowił wywarzyć drzwi. Jak pomyślał - tak zrobił i gdy drzwi wypadły z hukiem Tertterowi, który do tej pory ledwo powstrzymywał śmiech zrzedła mina. Adam popędził w stronę gabinetu brata, a dyrektor dalej stał w miejscu z otwartą buzią. 

Przepraszam, że tak krótko i tradycyjnie PROSZĘ O KOMENTARZE!

sobota, 18 października 2014

CZĘŚĆ 86 "Lepszy niż Einstein"

F: No i cio? Cio nam pani dzisiaj powie? - Profesor nachylił się nad około osiemdziesiędzisięcio letnią pacjentką. Ów pacjentka miała złamaną rękę i obwiniała cały świat, a w szczególności lekarzy leczących ją, o to, że przewróciła się łamiąc kość przedramienia. Pani Maria cały czas narzekała i krzyczała na wszystkich. Tym razem staruszka warknęła wściekle:
-Gówno!
Profesor roześmiał się ostentacyjnie, na co doktor Konica, który do tej pory stał z zamkniętymi oczami oparty o ścianę - otworzył oczy i zaczął powoli się przebudzać.
K: Eee idziemy? - spytał zaspany po całodobowym dyżurze. - Dobranoc. - pożegnał się i chwiejnym krokiem wyszedł z pomieszczenia.
F: Widzi pani, doktor Konica całą noc poświęcił na rozmyślanie nad pani chorą ręką, a pani się tak odpłaca. Oburzające!

F: Dzień dobry. Profesor Andrzej Falkowicz. - Weszli z Konicą do jednoosobowej sali.
-Witam, panie profesorze.
F: Dobrze, zobaczymy jak przedstawia się sytuacja z pańską nogą... - profesor chciał podejść do pacjenta. Sala, w której się znajdowali była akurat jeszcze przed remontem i sprzętu nie zdążono tu wymienić na nowoczesny.
F: O kurwa! - Profesor ręką złapał się za głową, którą z całej siły uderzył o żelazny drążek. Falkowiczowi aż zakręciło się w głowie i zobaczył mroczki przed oczami. Wziął głęboki wdech opierając się o łóżko i po chwili opuścił salę pacjenta jeszcze bardziej chwiejnym krokiem, niż parę minut temu Konica.
K: Pan profesor... no... - próbował wytłumaczyć Falkowicza. - To może ja zbadam.

W: Andrzej, ty się dobrze czujesz? - profesor od razu natrafił na Wiktorię.
F: Oberwałem.
W: Od kogo? - spytała zdziwiona.
F: Od żeliwnego drążka na dawnej sali ortopedycznej.
W: W osiemnastce przed remontem?
F: Yhm.
W: I co, żyjesz? - spytała śmiejąc się.
F: Ty się śmiejesz, ale to ja będę miał sine czoło i to ja będę przepraszał pacjenta.
W: Przepraszał za co?
F: Aaa, nie ważne. - profesor machnął ręką. - Agata na izbie?
W: Yhm.
F: Idę przyłożyć lód.
W: To ja dokończę za ciebie odprawę. - za proponowała i udała się na salę pacjenta.

F: Agata, daj mi lód. - profesor bez pukania wszedł do gabinetu.
Ag: Co ci się stało? - spytała odrywając się od papierologi.
F: Daj ten lód.
Ag: Znaczy się, w kostkach nie ma, bo Adam zużył do drinków... ale mam lody waniliowe, chyba że wolisz truskawkowe to też są.- oznajmiła zaglądając do niewielkiej lodówki, w której na jednej półce znajdowały się leki, a na reszcie ciasta i napoje.
F: Trudno.  Miłej pracy. - Falkowicz skierował się z powrotem do drzwi.
Ag: Ty się dobrze czujesz?
F: Co cię nie zabije, to cię wzmocni. - profesor wyszedł z gabinetu.

F: Wiki, mógłbym mieć do ciebie prośbę?
W: Rozważę.
F: Potrzebuję asysty. Mam umówiony drobny zabieg...
W: No teoretycznie to ja mam teraz przychodnię, ale pacjentów nie ma. Co to za zabieg?
F: Żylaki.
W: Kochanie, ty się paprzesz z żylakami? Nie wierzę... - lekarka zaczęła się śmiać.
F: Córka profesora mającego spore znajomości.
W: Nie no, mogę iść. Gdzie?
F: Naprzeciwko. Dwie ulice dalej w przychodni na Złotej.
W: Przecież to jest nielegalne, żebyś ty tam przyjmował.
F: Córka profesora ma tam znajomości i nie chce przychodzić do szpitala. To jest szansa, że będę miał asystę?
W: Niech będzie, ale jak mnie w coś wkopiesz...
F: Nie bój się, nie takie rzeczy robimy. Idziemy?
W: Ale że teraz?
F: Yhm.
W: No dobrze.

Ag: Obiecuję pani, że gdy doktor Consalida pojawi się w przychodni będzie pani przyjęta jako pierwsza! - Blondynka od kwadransa próbowała załagodzić sytuację w przychodni, gdzie kilku pacjentów oczekiwało na przyjęcie u Wiktorii, która gdzieś zaginęła. Woźnicka przyjąć tych pacjentów nie mogła jako internistka, profesora Falkowicza nigdzie nie było, a Adam po prostu nie chciał i w taki sposób to Agacie przypadło uspokajanie pacjentów w przychodni. Większość zgodziła się poczekać, lecz z jedną pacjentką internistka miała spory kłopot. I do tego jeszcze ani Wiki, ani Andrzej nie odbierali telefonów.
-Pani myśli,  że ja nie mam co robić tylko czekać, aż pani doktor się łaskawie pojawi?
Ag: Eee... O, jest! - krzyknęła zadowolona widząc dwoje chirurgów. - Wiki, pani się niecierpliwiła, gdzie jesteś.
-To jest niedopuszczalne! Państwo tu pracują i muszą przyjmować pacjentów zgodnie z rozpisanymi godzinami! - fuknęła kobieta.
W: Tak, ale...
F: Najmocniej panią przepraszamy, jednakże musieliśmy pójść do przychodni naprzeciwko....
-A może poszliście na piwko naprzeciwko?
F: Byliśmy wzywani do przychodni, gdyż podczas przeprowadzanego tam zabiegu nagle była potrzebna reanimacja i wsparcie chirurgiczne. Tak w ogóle, to profesor Andrzej Falkowicz. - mężczyzna pocałował pacjentkę w dłoń. - Zapraszam panią do gabinetu, sprawdzimy co pani dolega. Proszę mi wierzyć, jest pani w najlepszych rękach. Bardzo proszę. - profesor ręką wskazał kobiecie drzwi gabinetu otwierając je przed nią.
W: Niezły jest. - stwierdziła, gdy zostały na korytarzu same.
Ag: Profesor Falkowicz: zacznie o mrówce, skończy o słoniu i też będzie dobrze.
W: Czego by nie powiedział, to i tak zawsze wypadnie dobrze i z wszystkiego wyjdzie. On tak potrafi pokierować rozmowę, że zapomnisz o co ci chodziło. - westchnęła.
Ag: Cały Falkowicz.

-Był u mnie rano taki profesor. Chciał mnie zbadać, jak się rozpędził to walnął głową w ten drążek. - W osiemnastce dyskutowało dwóch pacjentów.
-Poważnie pan mówi?
-Zaklął i wyszedł. - roześmiał się mężczyzna z chorą nogą.
F: Domyślam się, że o mnie panowie tak dyskutują. Najmocniej pana przepraszam, panie Marecki...
-Eee tam, nic się nie stało. - przerwał mu. - Swoją drogą, chyba nie zbyt miło uderzyć głową w taki metal.
F: Ta sala jest przed remontem, za dwa miesiące będzie tu nowszy sprzęt, bezpieczniejszy. Rozumiem, że zbadał pana doktor Konica.
-Tak, podobno wszystko dobrze.
-Profesorze, telefon do pana. - na salę wpadła pielęgniarka z telefonem w ręce.
F: Przepraszam pana. Kto dzwoni?
-Z Akademii Medycznej. Już trzeci raz dzisiaj! - pielęgniarka wręczyła mu telefon.
F: Dziękuję.

W: Może byśmy gdzieś wyjechali? Na parę dni, tydzień. Może... Sandomierz? Widziałam w internecie fajny hotel. - zaproponowała, gdy siedzieli w jednej z drogich Warszawskich restauracji.
F: I to jest świetny pomysł. Ale wcześniej mam dla ciebie propozycję zawodową. Dzwonili do mnie z Krakowa. Proszą, abym wysłał im jakiegoś lekarza do poprowadzenia wykładów. Musiałabyś pojechać tam na pięć dni. Jeżeli nie chcesz, wezmę kogoś innego.
W: Jasne, że chcę! Ty też jedziesz?
F: Ja muszę pilnować naszych spraw tutaj.
W: Szkoda... ale ja jadę.
F: Wyjazd za cztery dni.
W: Super. Mam koleżankę w Krakowie.
F: A za tydzień pojedziemy do tego twojego Sandomierza, pasuje?
W: I to bardzo. Jedziemy do domu?
F: Dobrze. - profesor spojrzał na kelnera stojącego pod ścianą. Chłopak przytaknął skinieniem głowy i wyszedł z sali, a po chwili wrócił z rachunkiem.
W: Jak ty to robisz? - pytała, gdy wychodzili z restauracji. - Spojrzeniem przyciągasz kelnerów i do tego jeszcze oni rozumieją, czy chcesz jeszcze coś zamówić, czy zapłacić.
F: Trening czyni mistrza, kochanie.
W: Taa.

Następnego dnia:
T: Odbierz, do cholery, ten telefon! - warczał sam do siebie nie mogąc dodzwonić się do profesora Falkowicza. Dyrektor w ostatniej chwili przypomniał sobie o dzisiejszej kontroli i nie wyobrażał sobie, aby szpital ją przeszedł bez pomocy profesora. Już miał się rozłączyć i iść błagać Wiktorię, aby ściągnęła do szpitala narzeczonego, gdy profesor wreszcie odebrał telefon.
F: Kłaniam uniżenie, szanowny panie dyrektorze. - Tretter po raz pierwszy w życiu ucieszył się słysząc głos znienawidzonego pracownika. Wytłumaczył profesorowi całą sprawę i zadeklarował, że jest w stanie błagać go na kolanach, aby ten przyjechał do szpitala.

-Doktorze, proszę mi powiedzieć, co pan zrobi w sytuacji gdy pielęgniarka bez pańskiego pisemnego zlecenia, tylko na ustną prośbę poda krew pacjentowi i potem okaże się, że po tej transfuzji pacjent umrze? - Pytanie to skierowane zostało do Konicy. W gabinecie dyrektora zebrało się kilku lekarzy, kontroler i sam Tretter. Pozostali pracownicy szpitala mieli za zadanie wysprzątać pokój lekarski, sprawdzić czy wszystkie leki, gaziki i inne pierdoły mają datę ważności oraz wyrzucić z lodówek szpitalnych przeznaczonych do przechowywania leków wszystkie ciasta, torty i alkohol. - Czy podpisze pan zlecenie wstecznie?
K: Tak. Nie chciałbym robić kłopotów pielęgniarce, w końcu to nie byłaby jej wina.
T: Nie wolno! Nie wolno! Nie wolno! - zaczął krzyczeć jak opętany.
-Więc co by pan zrobił? - powtórzył pytanie kontroler.
K: Podpisałbym. - Konica wcale nie zmienił zdania.
-Nie wolno! Nie wolno! Nie wolno! - tym razem zaczął krzyczeć kontroler.
T: Zabraniam, doktorze! Zabraniam! Zabraniam! Zabraniam! - wtórował mu Tretter. Gdyby ktoś, tak jak pozostali lekarze, patrzył na to z boku od razu doszedłby do  wniosku, że zarówno dyrektor, jak i kontroler mają nierówno pod sufitem. Oboje krzyczeli jak opętani i wystarczyło na nich spojrzeć, aby od razy stwierdzić, że zachowują się jak wariaci. Boże, kto nami rządzi? Andrzej, pojaw się tu zanim ten szpital zamkną. - pomyślała rudowłosa lekarka przewracając ostentacyjnie oczami.

Ag: Jesteś! - krzyknęła zadowolona widząc profesora wchodzącego do pokoju lekarskiego.
F: A ty co robisz?
Ag: Sprzątam! Przecież nie możemy mieć tu sterty brudnych naczyń na biurku i tortu w lodówce!
F: Gdzie oni są?
Ag: Teretter mi właśnie wysłał smsa, że idą tu i kazał się pospieszyć... - zobaczyli kontrolera wchodzącego do pokoju lekarskiego. Blondynka rozejrzała się we wszystkie strony nie wiedząc co zrobić z ciastem, które właśnie wyjęła z lodówki i trzymała w rękach. Ostatecznie schowała je za siebie i tyłem podeszła do okna, otworzyła je i wyrzuciła przez nie tort otrzymany od pacjentki.
-Cholera jasna! W tym szpitalu pracują chyba sami debile! - usłyszeli krzyk z dołu, zapewne osoby, która dostała ciastem po głowie.
Internistka uśmiechnęła się czarująco i zamknęła okno.
-Dzień dobry wszystkim państwu.
F: Witam serdecznie. - profesor uśmiechnął się aż przesadnie. - Pan dyrektor zostawi nas samych.
T: Z chęcią. Agata, idziemy.
F: Moja asystentka będzie poproszona o zostanie. - zatrzymał blondynkę. Zawsze warto zatrzymać jakąś blondynkę. Może ona uratuje tę kontrolę. - pomyślał. Dyrektor tylko przytaknął i wyszedł z lekarskiego.
-Kim pan jest w tym szpitalu?
F: Ordynatorem oddziału chirurgicznego. Profesor Andrzej Falkowicz. A to moja urocza asystentka, doktor Agata Woźnicka.
-Dobrze, zaczniemy może od skontrolowania zleceń. Proszę mi je przedstawić.
F: Ależ oczywiście. Agato.
Ag: Już podaję.
Blondyn, będący kontrolerem z zawzięciem przeglądał zlecenia, a profesor i lekarka stali w miejscu. Falkowicz jeszcze raz spojrzał na wpatrzonego w dokumenty mężczyznę i odpiął blondynce jeszcze jeden guzik seledynowej koszuli i poprawił włosy. Popchnął ją delikatnie w stronę biurka. Internistka doskonale rozumiejąc o co mu chodzi nachyliła się nad blatem, tak że twarz blondyna była naprzeciw jej dekoltu.
Ag: Proszę spojrzeć. Ten symbol odróżnia wpisy lekarzy wobec własnych pacjentów od wpisów dyżurantów. - Kobieta wskazała palcem na znaczek pojawiający się przy niektórych zleceniach. Blondyn jednak zamiast spojrzeć na dokumenty wpatrzył się w dekolt lekarki. Idiota. - zaśmiał  się w myślach profesor.
-Yhm. Dziękuję bardzo za zlecenia. Ja...  - zaczął się jąkać. Po chwili jednak wyprostował się odrywając wzrok od piersi lekarki. - Ja muszę jeszcze zadać panu kilka pytań...
Kobieta stanęła obok Falkowicza uśmiechając się czarująco do blondyna. Usilnie próbowała nawiązać kontakt wzrokowy z kontrolerem i gdy już jej się to udało oboje patrzyli na siebie pożądliwie. Jak ja nie cierpię takich oblechów. - pomyślała. - Tak więc... profesorze ja może spytam o procedurę na wypadek pożaru. - Blondyn skierował w końcu swoje spojrzenia na profesora.
F: Pożaru, proszę szanownego pana, jeszcze nie mieliśmy, lecz była tu bomba. Dokładnie mogę panu nawet powiedzieć, że o tu. - profesor pokazał ręką na blat biurka. - Pamiętam, że wtedy dyrektor był bardzo chwalony za wzorowo przeprowadzoną akcję ewakuacyjną. - Może i blondyn pytał o pożar, lecz profesor Falkowicz nie znając kompletnie tej procedury postanowił zastosować technikę motania ludziom w głowie, nazwaną przez Agatę "zacznie o mrówce, skończy o słoniu". -  Ja nie miałem okazji w niej uczestniczyć, gdyż byłem zakładnikiem, lecz moja asystentka wszystko z chęcią opowie. Agato.
Ag: Pamiętam. Wszystko poszło bardzo sprawnie... - Internistka nie wiedziała co dalej powiedzieć, w końcu nie powie, że dyrektor tak  świetnie przeprowadził akcję ewakuacyjną, że Consalida wdarła się do szpitala przez piwnice i wraz z Falkowiczem przeprowadzała operację. Z opresji wybawił ją jednak sam kontroler, który krzyknął jakby właśnie odkrył Amerykę:
-To w tym szpitalu była bomba! -
F: Dokładnie.
-Ale super... - rozmarzył się młody chłopak. - Dobrze, bo ja jeszcze muszę o coś spytać... - mężczyzna zaczął wertować kartki, które ze sobą miał. - No... jak często powinno się uzupełniać kartę pacjenta? - zadał najprostsze pytanie jakie tylko mógł wymyśleć.
F: Codziennie oraz gdy następują zmiany w stanie pacjenta.
-To... to mi wystarczy już...
F: Proszę tylko tu podpisać. - Falkowicz posunął kontrolerowi dokument.
-Yhm. Mam nadzieję, że pozwoli mi pan profesor porwać pana cudowną asystentkę na wieczór? Pani Agato?
Ag: Proszę tylko tu podpisać, a wtedy możemy rozważyć różne możliwości. - Kobieta wskazała mu palcem miejsce gdzie miał złożyć, podpis. No podpisz to wreszcie, idioto! - popędzali go w myślach oboje lekarzy.
-Proszę bardzo. - Kontroler oddał Falkowiczowi podpisane zaświadczenie o zaliczonej kontroli. - O której się widzimy, pani doktor?
Ag: Słucham? Ja panu nic nie obiecywałam.
-Czy ty sobie ze mnie robisz jaja? Nie udawaj głupszej niż jesteś, blondi. Szef cię sprzedał, idziemy.
F: Przepraszam bardzo, a może mi pan pokazać dowody tej "sprzedaży"? Bo jeżeli nie, to przykro mi bardzo, lecz będę zmuszony już pana stąd wyprosić. Mamy dużo pracy.
-Jeszcze mnie popamiętacie oboje!
F: Żegnam pana.
-Pożałujesz suko. - warknął i zamaszyście otworzył drzwi.
Ag: Bay bay. - pożegnała go ze słodkim uśmiechem i odetchnęła z ulgą gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem. - Udało się. Niezły jesteś.
F: Twoje wdzięki bardzo się tu przydały. Pójdę oznajmić radosną nowinę dyrektorowi. Jakby się o coś pytali, to maglował nas z procedur operacyjnych, zakażeń, zgonów, dawkowania leków i przeglądał karty pacjentów.
Ag: Okey.

T: No nie no! A błagałem Falkowicza, błagałem na kolanach! - krzyczał niezadowolony. Wraz z kilkoma innymi lekarzami koczowali pod pokojem lekarskim i gdy zobaczyli wściekłego kontrolera, który szybkim krokiem opuszczał szpital obawiali się, że Falkowicz zwyczajnie zaczął rzucać swoimi złośliwościami, facet się wściekł, nie podpisał i wyszedł.
F: Proszę bardzo, szanowny panie dyrektorze. - profesor wraz z Agatą wyszli z lekarskiego i wręczyli Tretterowi podpisane zaświadczenie.
T: Jak wyście to zrobili?! - starszy mężczyzna wyglądał jakby miał się zaraz rzucić na szyję im obojgu.
F: Następnym razem proszę łaskawie informować mnie o takich kontrolach wcześniej. - Falkowicz, Consalida i Woźnicka odeszli od zgromadzenia.

W: Wy nie wiecie co się działo w gabinecie Trettera i co odstawił Konica! - Wiktoria zrelacjonowała im całe spotkanie.
Ag: No nieźle. Za to ty nie wiesz co się działo w lekarskim...
W: Andrzej, mów co żeś zrobił!
Ag: Prawie mnie sprzedał!
F: Przecież wiesz, że bym cię nie sprzedał. Ten facet to był prawdziwy debil.
W: I może jeszcze mu to powiedziałeś? Mówcie wreszcie coście odstawili!
F: Postanowiłem wykorzystać atuty Agaty.
W: Nie wierzę. - pokręciła z niedowierzaniem głową. - Ja się cieszę, że mnie tam nie było.
Ag: A pytali cię z czegoś?
W: Mnie na szczęście tylko z systemu zawiadamiania rodziny. Improwizowałam. A was?
F: Żądał okazania zleceń i pytał o procedurę na wypadek pożaru. W rezultacie opowiedziałem mu o bombie.
Ag: Mówiłam! Zacznie o mrówce, skończy o słoniu i też będzie dobrze. Ważne, że ma tytuł profesora.
F: Jeśli już, to zacznie o słoniu, skończy o robakach. Mieliśmy kiedyś w liceum takiego profesora, który na każdych zajęciach pytał tylko z robaków i to było jedyne co każdy miał wykute. I kiedyś kazał mi opowiedzieć o słoniu. Z racji, że weterynarią się nie interesowałem, to nie miałem o tym pojęcia, więc powiedziałem "Słoń, proszę pana profesora, ma taką długą trąbę przypominającą robaka..." i opowiedziałem wszystko o robakach.
Ag: Co dostałeś?
F: Jak to co? Piątkę.
W: Ty to masz szczęście. Ja kiedyś dostałam pałę, bo nauczyłam się na pamięć podręcznika z historii i umiałam to tylko recytować.
Ad: Andrzej! - Adam w zabójczym tempie przemierzał szpitalne korytarze i zatrzymał się wpadając na Consalidę przez co oboje się przewrócili.
F: I jak się zachowujesz, gówniarzu? - Profesor pomógł wstać Wiktorii.
Ad: Mam wyniki analiz!
F: Brawo.
Ad: Oj nie mów, że się nie cieszysz. U 88% badanych wystąpiła kolejna poprawa! Nie wiem jak ty to zrobiłeś, ale jesteś genialny! - Krajewski wręczył profesorowi segregator dokumentów.
F: Świetnie. Trzeba sprawdzić wszystko u tych 12 %. Może zwiększymy dawkowanie. Zobacz. - profesor pokazał lekarce jeden z dokumentów.
W: Rzeczywiście. Bierzemy się do roboty! - stwierdziła zadowolona.
F: Oczywiście, że tak.
W: Wreszcie mamy co  robić. Jedziemy do kliniki?
F: I to jak najszybciej! - oboje zafascynowani nowymi wynikami badań udali się w stronę wyjścia  ze szpitala.
Ag: Ja ich nigdy nie przestanę podziwiać.
Ad: Falkowicz jest lepszy niż Einstein.

*Wszystkie historie szpitalne (oprócz sytuacji z wdziękami Agaty) zdarzyły się na prawdę, choć w niektóre ciężko uwierzyć. Cóż, polskie realia.

Wiem, że next miał być już wieki temu, ale miałam (i dalej mam!) kłopoty z internetem, laptopem i czasem na pisanie, a nawet z weną. Zauważyłam, że ostatnio w ogóle nie mam pomysłów na FaWi i najlepiej opisuje mi się życie szpitalne lekarzy.

PS: U mnie tak jak u Wiktorii Falkowicz - opowiadanie płatne jeden komentarz (napiwki w postaci długich komentarzy także mile widziane:))

sobota, 11 października 2014

Podsumowanie dotychczasowych "osiągnięć" bloga

Na prośbę pewnego anonimka - Kingi spod poprzedniego posta stworzyłam takie właśnie podsumowanie dotychczasowej pracy bloga:

Liczba wyświetleń: 107.182 (przynajmniej w momencie pisanie tego posta)

Liczba komentarzy: 898 (za wszystkie baaaardzo dziękuję:))

Data założenia bloga: 10 grudnia 2013r. (już niedługo minie rok!!!)

Liczba miniaturek stworzonych do tej pory: 9 (linki do wszystkich są gdzieś tam po prawej)

Liczba części długiego opowiadania: 85 (kolejna już niebawem)

Moje ulubione części mojego opowiadania (wiem, że to brzmi dziwnie, ale o to także prosiła Kinga):
Sory, ale nie umiem wybrać, ciężko tak napisać co się uważa za najlepsze wśród swoich własnych opowiadań. Może wy mi napiszcie, którą część lubicie najbardziej?

Tak więc next pojawi się najszybciej jak się da, a póki co z ciekawością oczekuję Waszych odpowiedzi na pytanie powyżej.

Pozdrawiam wszystkich czytelników serdecznie, do napisania!

środa, 1 października 2014

CZĘŚĆ V "Powód do śmiechu?!"

Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta to opowiadanie, które zaczęłam dwa, albo i trzy miesiące temu. Jakby co, podaję linki do poprzednich:

Wiem, że ostatnio bardzo rzadko dodaję, ale serio nie mam czasu nawet na sen. 
To opowiadanie kontynuuję na prośbę Rudej Fawiomanki. Podobno jej się podoba, miłe :)



Przez kilka dni spędzali namiętne chwile w składzikach i gabinecie profesora. Nikt nic nie zauważył. Nawet Adam nie zorientował się o niczym. Zarówno o romansie, jak i samookaleczaniu brata. Blondynka nie mogła pojąć jak to możliwe, żeby brat profesora nie zauważył kompletnie nic. Któregoś dnia jednak to zrozumiała, gdy rozmawiała z Falkowiczem przed szpitalem i podszedł do nich Krajewski.
-Cześć stary, masz flaszkę? - spytał od razu.
-Adam - upomniał go.
-Albo chociaż hajs.
-Dziecko drogie, dajże mi spokój! Ja nie jestem monopolowym, ani bankomatem!
-Myślałem, że jesteśmy rodzeństwem.
-Dziękuję ci bardzo za genialną relację braterską, polegającą na tym, że co drugi dzień przychodzisz po pieniądze i alkohol i raz na pół roku, mówić przez kilka godzin, jaki jesteś pokrzywdzony przez los. Boże, chroń mnie od przyjaciół, z wrogami rozprawię się sam.
-A w dupie z tobą! Dam se radę!
-Ciekawe jak długo. Dzień, czy dwa? Twoi genialni rodzice nie nauczyli cię nawet samodzielności.
-Jeszcze im nie wybaczyłeś?
-Bóg wybacza czasem, ja nigdy.
-Serio?
-Dam ci jedną radę. Żyj tak, by nigdy nie musieć kogoś prosić o wybaczenie.
-Przecież mama cię przeprosi...
-Przeprosić można kogoś, kogo potrąciło się w autobusie.
-Mama mówiła, że nie mogli wziąć nas obu.
-Ja nawet nie chcę wiedzieć co jeszcze ci mówiła. W ogóle ta rozmowa jest bez sensu. To nie jest czas, ani miejsce na takie dyskusje. Ja nie mam ochoty na bzdurne rozmowy z tobą.
-Ej, ale nie mów, że nie jestem twoim bratem. Wiem o tobie sporo.
-Mniej więcej tyle, ile jest USC. Daj mi już spokój.
-Nie no, ale... - zaczął. Profesor wyjął z portfela 100 złotych i wręczył je Krajewskiemu.
-Bądź już cicho.
-Spoko, pa. - Krajewski zrozumiał iż dostał pieniądze na odczepnego i szybko odszedł od brata.
-Dobrze, że on mało o tobie wie, bo i tak wszystko wypapla - stwierdziła. Profesor spojrzał na nią podejrzliwie. - Przyznaję się, pytałam go o ciebie. Wślepiony w dekolt, mówi wszystko - przyznała.
-To gówniarz - warknął sam do siebie. - No proszę bardzo,  śmiej się! Tylko miej chociaż na tyle przyzwoitości, żeby śmiać się samej, a nie w towarzystwie całego szpitala! - profesor odszedł od niej szybkim krokiem. Internistka stała w miejscu oszołomiona reakcją mężczyzny. To ma być powód do śmiechu?! - pytała się z niedowierzaniem. Z zamyślenia wyrwała się dopiero, gdy usłyszała krzyki i piski Krajewskiego. Spojrzała w stronę, z której dochodziły wrzaski i zorientowała się, że kilka metrów dalej Falkowicz próbuje zabić Adama, przynajmniej tak to odebrała. Pobiegła w ich stronę i stanęła między nimi, próbując ich rozdzielić. Profesor odpuścił bratu dopiero, gdy ten zemdlał.
-Adam! - dziewczyna próbowała ocucić chłopaka, waląc go w policzek, gdy Falkowicz po prostu sobie odchodził od nich. - Andrzej! - profesor dalej szedł przed siebie. Blondynka postanowiła skupić się na Adamie, który w przeciwieństwie do profesora, nie wyszedł bez szwanku z tej bójki. Po chwili ze szpitala wybiegli sanitariusze i zabrali nieprzytomnego chłopaka. Blondynka próbowała zadzwonić do Falkowicza, jednak gdy ten nie odbierał, postanowiła namierzyć jego telefon. W dzisiejszej dobie rozwoju elektroniki, trudne to nie było. Aplikacja wykazała jej, że mężczyzna jest w parku i wyznaczyła trasę, którą miała się kierować.
-Mogłeś go zabić. - powiedziała karcąco i usiadła obok na ławce.
-Gdybym chciał to zrobić, to zrobiłbym to już dawno temu i nawet nikt by się nie zorientował.
Blondynka zamrugała kilka razy upewniając się, że to jej się nie śni. Czy on na prawdę jest panem życia i śmierci i może wszystko?! - zastanawiała się oszołomiona.
-Czy ty... czy ty na prawdę uważasz, że twoja przeszłość jest powodem do kpin? - spytała nieśmiało.
-Umawialiśmy się na romans, nic więcej. I tego się trzymajmy. - zakomunikował. Wstał z ławki i szybkim krokiem odszedł od niej.
Nie odpuszczę ci. - obiecała sobie w myślach. Z każdym dniem osoba profesora coraz bardziej ją ciekawiła i intrygowała. Falkowicz był... był po prosty tak dziwny, że chwilami zastanawiała się, czy on nie jest chory psychicznie. Chciała go poznać, zrozumieć, ale wiedziała, że wcale nie będzie to takie łatwe.

Przepraszam, że tak krótko, ale czas... 
PROSZĘ O KOMENTARZE

Ma ktoś może linka do 569 odcinka NDiNZ?