F: No i cio? Cio nam pani dzisiaj powie? - Profesor nachylił się nad około osiemdziesiędzisięcio letnią pacjentką. Ów pacjentka miała złamaną rękę i obwiniała cały świat, a w szczególności lekarzy leczących ją, o to, że przewróciła się łamiąc kość przedramienia. Pani Maria cały czas narzekała i krzyczała na wszystkich. Tym razem staruszka warknęła wściekle:
-Gówno!
Profesor roześmiał się ostentacyjnie, na co doktor Konica, który do tej pory stał z zamkniętymi oczami oparty o ścianę - otworzył oczy i zaczął powoli się przebudzać.
K: Eee idziemy? - spytał zaspany po całodobowym dyżurze. - Dobranoc. - pożegnał się i chwiejnym krokiem wyszedł z pomieszczenia.
F: Widzi pani, doktor Konica całą noc poświęcił na rozmyślanie nad pani chorą ręką, a pani się tak odpłaca. Oburzające!
F: Dzień dobry. Profesor Andrzej Falkowicz. - Weszli z Konicą do jednoosobowej sali.
-Witam, panie profesorze.
F: Dobrze, zobaczymy jak przedstawia się sytuacja z pańską nogą... - profesor chciał podejść do pacjenta. Sala, w której się znajdowali była akurat jeszcze przed remontem i sprzętu nie zdążono tu wymienić na nowoczesny.
F: O kurwa! - Profesor ręką złapał się za głową, którą z całej siły uderzył o żelazny drążek. Falkowiczowi aż zakręciło się w głowie i zobaczył mroczki przed oczami. Wziął głęboki wdech opierając się o łóżko i po chwili opuścił salę pacjenta jeszcze bardziej chwiejnym krokiem, niż parę minut temu Konica.
K: Pan profesor... no... - próbował wytłumaczyć Falkowicza. - To może ja zbadam.
W: Andrzej, ty się dobrze czujesz? - profesor od razu natrafił na Wiktorię.
F: Oberwałem.
W: Od kogo? - spytała zdziwiona.
F: Od żeliwnego drążka na dawnej sali ortopedycznej.
W: W osiemnastce przed remontem?
F: Yhm.
W: I co, żyjesz? - spytała śmiejąc się.
F: Ty się śmiejesz, ale to ja będę miał sine czoło i to ja będę przepraszał pacjenta.
W: Przepraszał za co?
F: Aaa, nie ważne. - profesor machnął ręką. - Agata na izbie?
W: Yhm.
F: Idę przyłożyć lód.
W: To ja dokończę za ciebie odprawę. - za proponowała i udała się na salę pacjenta.
F: Agata, daj mi lód. - profesor bez pukania wszedł do gabinetu.
Ag: Co ci się stało? - spytała odrywając się od papierologi.
F: Daj ten lód.
Ag: Znaczy się, w kostkach nie ma, bo Adam zużył do drinków... ale mam lody waniliowe, chyba że wolisz truskawkowe to też są.- oznajmiła zaglądając do niewielkiej lodówki, w której na jednej półce znajdowały się leki, a na reszcie ciasta i napoje.
F: Trudno. Miłej pracy. - Falkowicz skierował się z powrotem do drzwi.
Ag: Ty się dobrze czujesz?
F: Co cię nie zabije, to cię wzmocni. - profesor wyszedł z gabinetu.
F: Wiki, mógłbym mieć do ciebie prośbę?
W: Rozważę.
F: Potrzebuję asysty. Mam umówiony drobny zabieg...
W: No teoretycznie to ja mam teraz przychodnię, ale pacjentów nie ma. Co to za zabieg?
F: Żylaki.
W: Kochanie, ty się paprzesz z żylakami? Nie wierzę... - lekarka zaczęła się śmiać.
F: Córka profesora mającego spore znajomości.
W: Nie no, mogę iść. Gdzie?
F: Naprzeciwko. Dwie ulice dalej w przychodni na Złotej.
W: Przecież to jest nielegalne, żebyś ty tam przyjmował.
F: Córka profesora ma tam znajomości i nie chce przychodzić do szpitala. To jest szansa, że będę miał asystę?
W: Niech będzie, ale jak mnie w coś wkopiesz...
F: Nie bój się, nie takie rzeczy robimy. Idziemy?
W: Ale że teraz?
F: Yhm.
W: No dobrze.
Ag: Obiecuję pani, że gdy doktor Consalida pojawi się w przychodni będzie pani przyjęta jako pierwsza! - Blondynka od kwadransa próbowała załagodzić sytuację w przychodni, gdzie kilku pacjentów oczekiwało na przyjęcie u Wiktorii, która gdzieś zaginęła. Woźnicka przyjąć tych pacjentów nie mogła jako internistka, profesora Falkowicza nigdzie nie było, a Adam po prostu nie chciał i w taki sposób to Agacie przypadło uspokajanie pacjentów w przychodni. Większość zgodziła się poczekać, lecz z jedną pacjentką internistka miała spory kłopot. I do tego jeszcze ani Wiki, ani Andrzej nie odbierali telefonów.
-Pani myśli, że ja nie mam co robić tylko czekać, aż pani doktor się łaskawie pojawi?
Ag: Eee... O, jest! - krzyknęła zadowolona widząc dwoje chirurgów. - Wiki, pani się niecierpliwiła, gdzie jesteś.
-To jest niedopuszczalne! Państwo tu pracują i muszą przyjmować pacjentów zgodnie z rozpisanymi godzinami! - fuknęła kobieta.
W: Tak, ale...
F: Najmocniej panią przepraszamy, jednakże musieliśmy pójść do przychodni naprzeciwko....
-A może poszliście na piwko naprzeciwko?
F: Byliśmy wzywani do przychodni, gdyż podczas przeprowadzanego tam zabiegu nagle była potrzebna reanimacja i wsparcie chirurgiczne. Tak w ogóle, to profesor Andrzej Falkowicz. - mężczyzna pocałował pacjentkę w dłoń. - Zapraszam panią do gabinetu, sprawdzimy co pani dolega. Proszę mi wierzyć, jest pani w najlepszych rękach. Bardzo proszę. - profesor ręką wskazał kobiecie drzwi gabinetu otwierając je przed nią.
W: Niezły jest. - stwierdziła, gdy zostały na korytarzu same.
Ag: Profesor Falkowicz: zacznie o mrówce, skończy o słoniu i też będzie dobrze.
W: Czego by nie powiedział, to i tak zawsze wypadnie dobrze i z wszystkiego wyjdzie. On tak potrafi pokierować rozmowę, że zapomnisz o co ci chodziło. - westchnęła.
Ag: Cały Falkowicz.
-Był u mnie rano taki profesor. Chciał mnie zbadać, jak się rozpędził to walnął głową w ten drążek. - W osiemnastce dyskutowało dwóch pacjentów.
-Poważnie pan mówi?
-Zaklął i wyszedł. - roześmiał się mężczyzna z chorą nogą.
F: Domyślam się, że o mnie panowie tak dyskutują. Najmocniej pana przepraszam, panie Marecki...
-Eee tam, nic się nie stało. - przerwał mu. - Swoją drogą, chyba nie zbyt miło uderzyć głową w taki metal.
F: Ta sala jest przed remontem, za dwa miesiące będzie tu nowszy sprzęt, bezpieczniejszy. Rozumiem, że zbadał pana doktor Konica.
-Tak, podobno wszystko dobrze.
-Profesorze, telefon do pana. - na salę wpadła pielęgniarka z telefonem w ręce.
F: Przepraszam pana. Kto dzwoni?
-Z Akademii Medycznej. Już trzeci raz dzisiaj! - pielęgniarka wręczyła mu telefon.
F: Dziękuję.
W: Może byśmy gdzieś wyjechali? Na parę dni, tydzień. Może... Sandomierz? Widziałam w internecie fajny hotel. - zaproponowała, gdy siedzieli w jednej z drogich Warszawskich restauracji.
F: I to jest świetny pomysł. Ale wcześniej mam dla ciebie propozycję zawodową. Dzwonili do mnie z Krakowa. Proszą, abym wysłał im jakiegoś lekarza do poprowadzenia wykładów. Musiałabyś pojechać tam na pięć dni. Jeżeli nie chcesz, wezmę kogoś innego.
W: Jasne, że chcę! Ty też jedziesz?
F: Ja muszę pilnować naszych spraw tutaj.
W: Szkoda... ale ja jadę.
F: Wyjazd za cztery dni.
W: Super. Mam koleżankę w Krakowie.
F: A za tydzień pojedziemy do tego twojego Sandomierza, pasuje?
W: I to bardzo. Jedziemy do domu?
F: Dobrze. - profesor spojrzał na kelnera stojącego pod ścianą. Chłopak przytaknął skinieniem głowy i wyszedł z sali, a po chwili wrócił z rachunkiem.
W: Jak ty to robisz? - pytała, gdy wychodzili z restauracji. - Spojrzeniem przyciągasz kelnerów i do tego jeszcze oni rozumieją, czy chcesz jeszcze coś zamówić, czy zapłacić.
F: Trening czyni mistrza, kochanie.
W: Taa.
Następnego dnia:
T: Odbierz, do cholery, ten telefon! - warczał sam do siebie nie mogąc dodzwonić się do profesora Falkowicza. Dyrektor w ostatniej chwili przypomniał sobie o dzisiejszej kontroli i nie wyobrażał sobie, aby szpital ją przeszedł bez pomocy profesora. Już miał się rozłączyć i iść błagać Wiktorię, aby ściągnęła do szpitala narzeczonego, gdy profesor wreszcie odebrał telefon.
F: Kłaniam uniżenie, szanowny panie dyrektorze. - Tretter po raz pierwszy w życiu ucieszył się słysząc głos znienawidzonego pracownika. Wytłumaczył profesorowi całą sprawę i zadeklarował, że jest w stanie błagać go na kolanach, aby ten przyjechał do szpitala.
-Doktorze, proszę mi powiedzieć, co pan zrobi w sytuacji gdy pielęgniarka bez pańskiego pisemnego zlecenia, tylko na ustną prośbę poda krew pacjentowi i potem okaże się, że po tej transfuzji pacjent umrze? - Pytanie to skierowane zostało do Konicy. W gabinecie dyrektora zebrało się kilku lekarzy, kontroler i sam Tretter. Pozostali pracownicy szpitala mieli za zadanie wysprzątać pokój lekarski, sprawdzić czy wszystkie leki, gaziki i inne pierdoły mają datę ważności oraz wyrzucić z lodówek szpitalnych przeznaczonych do przechowywania leków wszystkie ciasta, torty i alkohol. - Czy podpisze pan zlecenie wstecznie?
K: Tak. Nie chciałbym robić kłopotów pielęgniarce, w końcu to nie byłaby jej wina.
T: Nie wolno! Nie wolno! Nie wolno! - zaczął krzyczeć jak opętany.
-Więc co by pan zrobił? - powtórzył pytanie kontroler.
K: Podpisałbym. - Konica wcale nie zmienił zdania.
-Nie wolno! Nie wolno! Nie wolno! - tym razem zaczął krzyczeć kontroler.
T: Zabraniam, doktorze! Zabraniam! Zabraniam! Zabraniam! - wtórował mu Tretter. Gdyby ktoś, tak jak pozostali lekarze, patrzył na to z boku od razu doszedłby do wniosku, że zarówno dyrektor, jak i kontroler mają nierówno pod sufitem. Oboje krzyczeli jak opętani i wystarczyło na nich spojrzeć, aby od razy stwierdzić, że zachowują się jak wariaci. Boże, kto nami rządzi? Andrzej, pojaw się tu zanim ten szpital zamkną. - pomyślała rudowłosa lekarka przewracając ostentacyjnie oczami.
Ag: Jesteś! - krzyknęła zadowolona widząc profesora wchodzącego do pokoju lekarskiego.
F: A ty co robisz?
Ag: Sprzątam! Przecież nie możemy mieć tu sterty brudnych naczyń na biurku i tortu w lodówce!
F: Gdzie oni są?
Ag: Teretter mi właśnie wysłał smsa, że idą tu i kazał się pospieszyć... - zobaczyli kontrolera wchodzącego do pokoju lekarskiego. Blondynka rozejrzała się we wszystkie strony nie wiedząc co zrobić z ciastem, które właśnie wyjęła z lodówki i trzymała w rękach. Ostatecznie schowała je za siebie i tyłem podeszła do okna, otworzyła je i wyrzuciła przez nie tort otrzymany od pacjentki.
-Cholera jasna! W tym szpitalu pracują chyba sami debile! - usłyszeli krzyk z dołu, zapewne osoby, która dostała ciastem po głowie.
Internistka uśmiechnęła się czarująco i zamknęła okno.
-Dzień dobry wszystkim państwu.
F: Witam serdecznie. - profesor uśmiechnął się aż przesadnie. - Pan dyrektor zostawi nas samych.
T: Z chęcią. Agata, idziemy.
F: Moja asystentka będzie poproszona o zostanie. - zatrzymał blondynkę. Zawsze warto zatrzymać jakąś blondynkę. Może ona uratuje tę kontrolę. - pomyślał. Dyrektor tylko przytaknął i wyszedł z lekarskiego.
-Kim pan jest w tym szpitalu?
F: Ordynatorem oddziału chirurgicznego. Profesor Andrzej Falkowicz. A to moja urocza asystentka, doktor Agata Woźnicka.
-Dobrze, zaczniemy może od skontrolowania zleceń. Proszę mi je przedstawić.
F: Ależ oczywiście. Agato.
Ag: Już podaję.
Blondyn, będący kontrolerem z zawzięciem przeglądał zlecenia, a profesor i lekarka stali w miejscu. Falkowicz jeszcze raz spojrzał na wpatrzonego w dokumenty mężczyznę i odpiął blondynce jeszcze jeden guzik seledynowej koszuli i poprawił włosy. Popchnął ją delikatnie w stronę biurka. Internistka doskonale rozumiejąc o co mu chodzi nachyliła się nad blatem, tak że twarz blondyna była naprzeciw jej dekoltu.
Ag: Proszę spojrzeć. Ten symbol odróżnia wpisy lekarzy wobec własnych pacjentów od wpisów dyżurantów. - Kobieta wskazała palcem na znaczek pojawiający się przy niektórych zleceniach. Blondyn jednak zamiast spojrzeć na dokumenty wpatrzył się w dekolt lekarki. Idiota. - zaśmiał się w myślach profesor.
-Yhm. Dziękuję bardzo za zlecenia. Ja... - zaczął się jąkać. Po chwili jednak wyprostował się odrywając wzrok od piersi lekarki. - Ja muszę jeszcze zadać panu kilka pytań...
Kobieta stanęła obok Falkowicza uśmiechając się czarująco do blondyna. Usilnie próbowała nawiązać kontakt wzrokowy z kontrolerem i gdy już jej się to udało oboje patrzyli na siebie pożądliwie. Jak ja nie cierpię takich oblechów. - pomyślała. - Tak więc... profesorze ja może spytam o procedurę na wypadek pożaru. - Blondyn skierował w końcu swoje spojrzenia na profesora.
F: Pożaru, proszę szanownego pana, jeszcze nie mieliśmy, lecz była tu bomba. Dokładnie mogę panu nawet powiedzieć, że o tu. - profesor pokazał ręką na blat biurka. - Pamiętam, że wtedy dyrektor był bardzo chwalony za wzorowo przeprowadzoną akcję ewakuacyjną. - Może i blondyn pytał o pożar, lecz profesor Falkowicz nie znając kompletnie tej procedury postanowił zastosować technikę motania ludziom w głowie, nazwaną przez Agatę "zacznie o mrówce, skończy o słoniu". - Ja nie miałem okazji w niej uczestniczyć, gdyż byłem zakładnikiem, lecz moja asystentka wszystko z chęcią opowie. Agato.
Ag: Pamiętam. Wszystko poszło bardzo sprawnie... - Internistka nie wiedziała co dalej powiedzieć, w końcu nie powie, że dyrektor tak świetnie przeprowadził akcję ewakuacyjną, że Consalida wdarła się do szpitala przez piwnice i wraz z Falkowiczem przeprowadzała operację. Z opresji wybawił ją jednak sam kontroler, który krzyknął jakby właśnie odkrył Amerykę:
-To w tym szpitalu była bomba! -
F: Dokładnie.
-Ale super... - rozmarzył się młody chłopak. - Dobrze, bo ja jeszcze muszę o coś spytać... - mężczyzna zaczął wertować kartki, które ze sobą miał. - No... jak często powinno się uzupełniać kartę pacjenta? - zadał najprostsze pytanie jakie tylko mógł wymyśleć.
F: Codziennie oraz gdy następują zmiany w stanie pacjenta.
-To... to mi wystarczy już...
F: Proszę tylko tu podpisać. - Falkowicz posunął kontrolerowi dokument.
-Yhm. Mam nadzieję, że pozwoli mi pan profesor porwać pana cudowną asystentkę na wieczór? Pani Agato?
Ag: Proszę tylko tu podpisać, a wtedy możemy rozważyć różne możliwości. - Kobieta wskazała mu palcem miejsce gdzie miał złożyć, podpis. No podpisz to wreszcie, idioto! - popędzali go w myślach oboje lekarzy.
-Proszę bardzo. - Kontroler oddał Falkowiczowi podpisane zaświadczenie o zaliczonej kontroli. - O której się widzimy, pani doktor?
Ag: Słucham? Ja panu nic nie obiecywałam.
-Czy ty sobie ze mnie robisz jaja? Nie udawaj głupszej niż jesteś, blondi. Szef cię sprzedał, idziemy.
F: Przepraszam bardzo, a może mi pan pokazać dowody tej "sprzedaży"? Bo jeżeli nie, to przykro mi bardzo, lecz będę zmuszony już pana stąd wyprosić. Mamy dużo pracy.
-Jeszcze mnie popamiętacie oboje!
F: Żegnam pana.
-Pożałujesz suko. - warknął i zamaszyście otworzył drzwi.
Ag: Bay bay. - pożegnała go ze słodkim uśmiechem i odetchnęła z ulgą gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem. - Udało się. Niezły jesteś.
F: Twoje wdzięki bardzo się tu przydały. Pójdę oznajmić radosną nowinę dyrektorowi. Jakby się o coś pytali, to maglował nas z procedur operacyjnych, zakażeń, zgonów, dawkowania leków i przeglądał karty pacjentów.
Ag: Okey.
T: No nie no! A błagałem Falkowicza, błagałem na kolanach! - krzyczał niezadowolony. Wraz z kilkoma innymi lekarzami koczowali pod pokojem lekarskim i gdy zobaczyli wściekłego kontrolera, który szybkim krokiem opuszczał szpital obawiali się, że Falkowicz zwyczajnie zaczął rzucać swoimi złośliwościami, facet się wściekł, nie podpisał i wyszedł.
F: Proszę bardzo, szanowny panie dyrektorze. - profesor wraz z Agatą wyszli z lekarskiego i wręczyli Tretterowi podpisane zaświadczenie.
T: Jak wyście to zrobili?! - starszy mężczyzna wyglądał jakby miał się zaraz rzucić na szyję im obojgu.
F: Następnym razem proszę łaskawie informować mnie o takich kontrolach wcześniej. - Falkowicz, Consalida i Woźnicka odeszli od zgromadzenia.
W: Wy nie wiecie co się działo w gabinecie Trettera i co odstawił Konica! - Wiktoria zrelacjonowała im całe spotkanie.
Ag: No nieźle. Za to ty nie wiesz co się działo w lekarskim...
W: Andrzej, mów co żeś zrobił!
Ag: Prawie mnie sprzedał!
F: Przecież wiesz, że bym cię nie sprzedał. Ten facet to był prawdziwy debil.
W: I może jeszcze mu to powiedziałeś? Mówcie wreszcie coście odstawili!
F: Postanowiłem wykorzystać atuty Agaty.
W: Nie wierzę. - pokręciła z niedowierzaniem głową. - Ja się cieszę, że mnie tam nie było.
Ag: A pytali cię z czegoś?
W: Mnie na szczęście tylko z systemu zawiadamiania rodziny. Improwizowałam. A was?
F: Żądał okazania zleceń i pytał o procedurę na wypadek pożaru. W rezultacie opowiedziałem mu o bombie.
Ag: Mówiłam! Zacznie o mrówce, skończy o słoniu i też będzie dobrze. Ważne, że ma tytuł profesora.
F: Jeśli już, to zacznie o słoniu, skończy o robakach. Mieliśmy kiedyś w liceum takiego profesora, który na każdych zajęciach pytał tylko z robaków i to było jedyne co każdy miał wykute. I kiedyś kazał mi opowiedzieć o słoniu. Z racji, że weterynarią się nie interesowałem, to nie miałem o tym pojęcia, więc powiedziałem "Słoń, proszę pana profesora, ma taką długą trąbę przypominającą robaka..." i opowiedziałem wszystko o robakach.
Ag: Co dostałeś?
F: Jak to co? Piątkę.
W: Ty to masz szczęście. Ja kiedyś dostałam pałę, bo nauczyłam się na pamięć podręcznika z historii i umiałam to tylko recytować.
Ad: Andrzej! - Adam w zabójczym tempie przemierzał szpitalne korytarze i zatrzymał się wpadając na Consalidę przez co oboje się przewrócili.
F: I jak się zachowujesz, gówniarzu? - Profesor pomógł wstać Wiktorii.
Ad: Mam wyniki analiz!
F: Brawo.
Ad: Oj nie mów, że się nie cieszysz. U 88% badanych wystąpiła kolejna poprawa! Nie wiem jak ty to zrobiłeś, ale jesteś genialny! - Krajewski wręczył profesorowi segregator dokumentów.
F: Świetnie. Trzeba sprawdzić wszystko u tych 12 %. Może zwiększymy dawkowanie. Zobacz. - profesor pokazał lekarce jeden z dokumentów.
W: Rzeczywiście. Bierzemy się do roboty! - stwierdziła zadowolona.
F: Oczywiście, że tak.
W: Wreszcie mamy co robić. Jedziemy do kliniki?
F: I to jak najszybciej! - oboje zafascynowani nowymi wynikami badań udali się w stronę wyjścia ze szpitala.
Ag: Ja ich nigdy nie przestanę podziwiać.
Ad: Falkowicz jest lepszy niż Einstein.
*Wszystkie historie szpitalne (oprócz sytuacji z wdziękami Agaty) zdarzyły się na prawdę, choć w niektóre ciężko uwierzyć. Cóż, polskie realia.
Wiem, że next miał być już wieki temu, ale miałam (i dalej mam!) kłopoty z internetem, laptopem i czasem na pisanie, a nawet z weną. Zauważyłam, że ostatnio w ogóle nie mam pomysłów na FaWi i najlepiej opisuje mi się życie szpitalne lekarzy.
PS: U mnie tak jak u Wiktorii Falkowicz - opowiadanie płatne jeden komentarz (napiwki w postaci długich komentarzy także mile widziane:))