Wczorajszy wieczór zakończył się dość szybko. Agata bardzo wcześnie nakazała Adamowi wspólny powrót do hotelu. Uznała, że nie powinni się kręcić po domu w zaistniałej sytuacji. Wiktoria siedziała ponad godzinę na dworzu nie bacząc na to, że straciła czucie w palcach, a potem poszła spać w jednym z gościnnych pokoi. Falkowicz za to siedział w swoim gabinecie sącząc whisky aż do świtu. Wielka willa ułatwiła im uniknięcie natknięcia się na siebie. Rano jednak spotkali się w salonie.
W: Cześć. - Dziewczyna krótko spojrzała na profesora nie wiedząc jak się zachować.
F: Będziemy się teraz unikać, kłócić, czy porozmawiamy jak dorośli ludzie? - Spytał z zaciekawieniem przyglądając się rudowłosej. Miała podkrążone oczy, od razu domyślił się, że płakała pół nocy.
W: Porozmawiamy. - Zgodziła się nieśmiało. - Ale wieczorem. - Dodała.
F: Proszę cię bardzo. Tak więc ja jadę do szpitala, widzimy się wieczorem.
W: Yhm.
F: Nie, kurwa mać, nie! - Jęknął w stronę pielęgniarki, gdy ta oznajmiła, że jest wzywany na blok. - Doktor Gawryło będzie operować za mnie.
-Ale panie profesorze, doktor Gawryło jest na urlopie. - Poinformowała nieśmiało młoda dziewczyna.
F: Więc Sambor. - Mężczyzna bardzo nie chciał wchodzić dziś na blok, o sto razy wolał papierkową robotę, co w praktyce oznaczało, że siedział w swoim gabinecie popijając kawę za kawą.
-Przyjmuje na izbie. - Brunetka rozłożyła bezradnie ręce.
F: Z kim?
-Z doktor Woźnicką. - Słysząc nazwisko blondynki profesor mimowolnie się uśmiechnął. Tak jak nienawidził pracy na izbie przyjęć, tak z Agatą było to wspaniałym odpoczynkiem. Internistka nie dość, że przyjmowała wszystkich pacjentów sama, to jeszcze zawsze częstowała wszystkich kawą i ciastem i tam profesor mógł przesiedzieć w spokoju cały swój dyżur.
F: Proszę się niczym nie martwić, ja się wszystkim zajmę.
-Jak pan sobie życzy, profesorze. - Brunetka posłusznie wyszła z gabinetu, a Falkowicz zaraz za nią.
F: Doktorze Samborze, koniec na dziś tego nudzenia się na izbie przyjęć! Pan będzie operował w dwójce, a ja za pana wezmę tą nieszczęsną izbę.
S: Profesorze, to na prawdę nie jest konieczne. Ja sobie tu świetnie dam radę, proszę się nie martwić.... - Michał nie chciał stracić dyżuru z Agatą.
F: My się chyba nie zrozumieliśmy, zapraszam pana na salę operacyjną numer dwa i ani słowa sprzeciwu.
S: Nie lubię pana. - Odparł, posłusznie wychodząc z gabinetu. Dziewczyna siedząca za biurkiem nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
Ag: Tiramisu? - Spytała starając się opanować.
F: Upiekłaś tiramisu? Ja muszę częściej brać te dyżury na izbie.
Ag: Dzisiaj jest cisza i spokój, aż się sama dziwię. Zawsze się roiło od tych idiotów, a dziś miałam tylko jedną wariatkę, co nakarmiła roczne dziecko bigosem i się dziwi, że dzieciak rzyga. A tak apropos, co tam w kwestii dzieci u was, że tak spytam?
F: Znasz Wiktorię. - Westchnął zrezygnowany.
Ag: No ale co, nie odzywacie się do siebie, czy co?
F: Zgodziła się ze mną porozmawiać, wieczorem. No nieważne, próbowałaś się przejechać autem, czy się boisz? - Spytał chcąc zmienić temat.
Ag: Boję się. Poza tym nie umiem skręcać w lewo i w ogóle trochę niepewnie się czuję za kółkiem. Krajewski mi obiecał kilka lekcji.
F: O nie, nie, uczyć cię będę ja, albo instruktor. Nie dam cię zabić Adamowi. Kto mi będzie piekł tiramisu?
Ag: Wiktoria.
F: Przecież wiesz, że Wiki umie tylko ugotować kilka potraw hiszpańskich.
Ag: To cała zgraja służby, którą zatrudniasz. Poza tym ty masz teraz ważniejsze sprawy na głowie, a instruktor ciągnie sześć dych za godzinę. Zostaje mi Adam, w końcu to ja mam prowadzić, a on tylko siedzieć obok.
F: To ja może od razu poproszę drugi kawałek tego ciasta.
Profesor wyszedł ze szpitala. Przystanął na kilka sekund i wziął głęboki wdech, po czym skierował swe kroki w stronę czarnego Infiniti
Ag: Andrzej! - Usłyszał za sobą głos siostry. Siostra - jak to dziwnie brzmi. - Zastanowił się. Kobieta ubrana w fartuchy szpitalne podeszła do niego. - Nie daj się tej rudej wariatce. Ona teraz gada głupoty, ale jeśli jej pozwolisz na przełożenie tego na czyny będzie potem żałować.
F: Agato, dziękuję ci za radę, ale ja nie mogę i nie zamierzam jej do niczego zmusić. - Oznajmił spoglądając na dziewczynę.
Ag: A może powinieneś?
F: Nie wiem, co według twej sugestii powinienem zrobić. Przyznam, jest ona dość nietypowa. Pozwolisz jednak, że ja swoje zagrywki zawodowe zostawię w pracy, a sprawy prywatne spróbuję rozwiązać w najlepszy dla nich sposób - czyli poprzez rozmowę, moja droga. - Oznajmił i już miał wsiąść do samochodu, gdy zobaczył dyrektora biegnącego w ich stronę i gwiżdżącego głośno w zielony gwizdek, który miał zawieszony na szyi.
T: Falkowicz!!! - Wrzasnął, przez co "instrument" wypadł mu z buzi.
Ag: Stefcio, odpuść, nie dziś. - Poprosiła.
T: Falkowicz, masz dyżur jeszcze przez dwie godziny!!! Gdzie ty się wybierasz, koleżko? - Spytał dumny z siebie, że udało mu się dobiec na parking z gabinetu, nim profesor odjechał z parkingu. Specjalnie z tą myślą uprawiał jogging od tygodnia.
F: Są sprawy ważne i ważniejsze, szanowny panie dyrektorze. - Chirurg popatrzył na szefa z politowaniem, po czym wsiadł do swojego samochodu i już miał wyjechać z parkingu, gdy zobaczył, że Tretter leży na ziemi w poprzek wyjazdu z parkingu. Lekarz wykręcił w drugą stronę mało nie rozjeżdżając śmiejącej się Agaty i skierował się w stronę wjazdu. Stefan miał zamiar przebiec na drugą stronę parkingu i tam ułożyć się na ziemi, lecz nim zdążył podnieść się z ziemi, Falkowicz już wyjechał z parkingu jadąc pod prąd. Biedny Stefan nie przewidział takiej sytuacji, więc nie ćwiczył szybkiego podnoszenia się na równe nogi.
T: Znowu, kurwa mać, znowu!!! - Wrzasnął zirytowany.
Falkowicz zaparkował samochód i wysiadł z niego trzaskając drzwiami. Udał się w kierunku wielkiego parku. Profesor przeszedł kilka metrów i usiadł na jednej z ławeczek. Potrzebował chwili spokoju, aby móc przemyśleć na spokojnie całą sytuację. W pierwszej chwili bardzo cieszył się z dziecka, lecz teraz także jego dopadły obawy, podobne do tych Wiktorii. Zastanawiał się, czy umiałby być ojcem. A może jego żona miała rację? Zamiana ich dotychczasowego życia na życie z dzieckiem wcale nie jest takim dobrym pomysłem? Andrzej miał coraz więcej wątpliwości. Profesor spojrzał na wielki plac zabaw kilka metrów dalej. Wszystkie dzieci były tam takie szczęśliwe... a co gdyby jego dziecko nie było szczęśliwe? Nie było szczęśliwe przez niego, przez jego wybory? Przed oczami miał już wizję małej dziewczynki stojącej przed nim i ze łzami w oczach proszącej aby się z nią pobawił i jego, który ma na głowie ważny projekt, badania lub inną pilną sprawę. Co by wybrał? Nie wiedział i to go przerażało. Po chwili wzrok profesora padł na parę nastolatków siedzących na oparciu ławki kilka metrów dalej. Co chwilę słyszał wulgaryzmy padające z ich ust. Oboje ubrani w glany, czarne stroje. Dziewczyna wymalowana na czarno, z czarnymi ustami. Przekazywali sobie na wzajem butelkę wódki. Pełnoletni na pewno nie byli, mieli pewnie po piętnaście lat. Gdzie są rodzice tych dzieci? - Spytał się odruchowo, lecz po chwili dotarła do niego prosta odpowiedź: W pracy. A co on by zrobił, gdyby jego dziecko w przyszłości takie było? Przecież to byłaby jego wina, jego niedopilnowanie, jego zaniedbanie. Co by wtedy zrobił? Nie wiedział. A co gdyby jego dziecko urodziło się niepełnosprawne, chore? Co by wtedy zrobił, czy dałby radę? A co jeśli ktoś chcąc się na nim zemścić skrzywdziłby jego dziecko, przecież takie sytuacje się zdarzają? Myśli profesora wybiegały coraz dalej, miał setki złych wyobrażeń w głowie. Falkowicz pomasował swoje skronie, po czym odchylił głowę do tyłu. Patrzył tak przez chwilę w niebo, jakby tam miała być odpowiedź na wszystkie jego pytania, wątpliwości. I chyba znalazł. Dość!! - Zarządził w końcu w swym umyśle. Podparł głowę dłońmi opierając łokcie na kolanach i patrzył przed siebie. Postanowił wmówić sobie, że wszystko będzie dobrze, że chce tego dziecka. To jedyna słuszna decyzja. - Powtarzał jak mantrę w głowie. - Chcę tego dziecka, chcę tego dziecka, chcę tego dziecka, chcę tego dziecka, chcę tego dziecka, chcę tego dziecka... - Powtarzał do znudzenia. - Cholera jasna, chcę tego dziecka! - Dopiero teraz na prawdę w to uwierzył. Już doskonale rozumiał, o co chodzi. On chciał tego dziecka, on był gotów rzucić w każdej chwili swoją pracę, ale nie tego oczekiwał od niego wielki świat medycyny. Nie obawiał się, że straci przez dziecko jakiś grant, czy badania - obawiał się, że zostanie wyśmiany, przez współpracowników, że poświęcił pracę dla dziecka, i to działało na niego najsilniej. Poklask był dla ludzi sukcesu, nie dla ludzi z wesołą rodzinką, a on podświadomie dążył do poklasku i pochwał. Ale teraz już wiedział, był pewien, że chce tego dziecka. Pierwsza jego reakcja na wieść o ciąży nie była błędna, była po prostu szczera i prawdziwa, teraz to zrozumiał. Uśmiechnął się sam do siebie, lecz uśmiech zszedł z jego twarzy, gdy przypomniał sobie, że zostaje jeszcze Consalida. Przecież nie mógł wejść do domu i krzyknąć "Chcę tego dziecka, nie zgadzam się na aborcję". Nie, przecież nie mógł jej zmusić, wywoływać na niej presji. Wolałby już, aby usunęła dziecko, niż do końca życia wypominała mu że przez niego jest skazana na wychowywanie potomka, którego nie chciała. Musiał jej to wytłumaczyć... tak aby zrozumiała, że dziecko nie jest najgorszym, a najlepszym co ich może spotkać.
Domyślam się, że nie na to liczyliście, lecz o godzinie 22.00 coś mnie wzięło i stworzyłam tą część. Nic Wam na to nie poradzę, taka moja wena... :)
Zapowiada sie ciekawa rozmowa pomiedzy FaWi :) czekam na next i zycze weny :)
OdpowiedzUsuńNie mów głupot że ta część Ci nie wyszła,jest suuper ;) Naprawdę bardzo mi się podoba, nie mogę się doczekać rozmowy FaWi , mam nadzieję że Falko nakłoni Wiki aby nie robiła aborcji :(
OdpowiedzUsuńGenialne !! Mam nadzieje ze Falko przekona ruda zeby nie usuwala dziecka :(( z czesci na czesc piszesz coraz ciekawiej :)) czekam na next i zycze weny :))
OdpowiedzUsuńSuper, mam nadzieję że Andrzej przekona Wiki i nie usunie ciąży. Nie mogę się doczekać małego Fawiowego dziecka. Życzę weny, ja ostatnio jej nie mam.
OdpowiedzUsuńSuper! czekam na next :)))
OdpowiedzUsuń