LICZBA WYŚWIETLEŃ

piątek, 15 maja 2015

CZĘŚĆ 108

Zielonooka dziewczyna ułożyła głowę na klatce piersiowej profesora, wsłuchując się w bicie jego serca. Mężczyzna zaś delikatnie zataczał dłonią kółka na jej, nieco już zaokrąglonym, brzuchu.
F: Zabieram cię do Leśnej Góry. - Szepnął, zakręcając sobie jej rudy kosmyk wokół palca drugiej dłoni.
W: Yhmmm... - Mruknęła niby z aprobatą, choć tak na prawdę najchętniej leżałaby tak dalej. Już od godziny odpoczywali na wielkim łóżku snując plany na przyszłość, zapominając o całym świecie. O całym świecie, z Woźnicką siedzącą od 60 minut w holu przy recepcji włącznie. Internistka nieco już zaczynała się obawiać, czy w ogóle uda jej się wrócić jeszcze tego samego dnia do Leśnej Góry, a bardzo zależało jej na jak najwcześniejszym powrocie do domu - następnego dnia miała zaplanowaną randkę z niezwykle przystojnym Włochem i chciała się wyspać, by uniknąć "worków" i sińców pod oczami, a miała jeszcze do obmyślenia kreację, makijaż, fryzurę, paznokcie do umalowania... mówiąc wprost: pełno roboty niecierpiącej zwłoki. Toteż zmartwiona możliwością pokrzyżowania się planów na następny dzień, dziewczyna udała się z powrotem do pokoju numer 245. Wpadła do apartamentu i stanęła w miejscu spoglądając na nich. Wiktoria jednak nie zamierzała odrywać się od męża (który próbował ją od siebie odsunąć, nieco skrępowany taką sytuacją), z resztą nie Ruda zwróciła na siebie uwagę blondynki. profesor bez krawata, z odpiętymi pierwszymi guzikami i podwiniętymi rękawami śnieżnobiałej koszuli wyglądał jeszcze bardziej pociągająco niż zwykle. "Byłby lepszy niż jakiś tam Włoch..." - Przemknęło przez myśl internistce, która teraz zlustrowała go od góry do dołu na dłużej swoje spojrzenia zatrzymując na kroczu mężczyzny. Na szczęście Consalida, która zaczynała pakować swoje rzeczy nie zauważyła gdzie wędruje wzrok jej koleżanki, lecz uwadze profesora to nie umknęło. Mężczyzna skarcił ją spojrzeniem, więc i internistka przypomniała sobie, że po pierwsze: jest mężem jej przyjaciółki, po drugie: jest jej bratem. "W końcu nie zamierzam mieć z nim dzieci, wystarczyłaby dobra zabawa..." - Próbowała sobie tłumaczyć drugi argument przemawiający na "nie" dla ich bliższej relacji. Swoje fantazje jednak zdecydowała pozostawić nieziszczone dla siebie. "Cholera, czemu on musi być taki przystojny?!" - Zastanawiała się, pomagając Consalidzie pakować ubrania do walizki. "Zwariowałam, kurwa, zwariowałam." - Powróciła do rzeczywistości.

Zatrzymali się tuż za Polską granicą w jednej z luksusowych restauracji. Rudowłosa dziewczyna wyskoczyła z samochodu rozglądając się po pięknej okolicy i zarzuciła na ramiona krótki, beżowy płaszczyk.
W: Pójdę do łazienki, zaraz wracam. - Oznajmiła oddalając się od nich.
Blond lekarka już miała udać się za nią, gdy zatrzymał ją profesor chwytając dziewczynę za rękę. Zatrzymała się i stojąc tuż przy nim. Spojrzała chirurgowi w oczy i z uśmiechem spytała:
Ag: Jakiż masz do mnie interes?
Profesor puścił jej dłoń i zrobił krok do tyłu, by zwiększyć nieco dzielącą ich odległość, która do tej pory wynosiła może dwadzieścia centymetrów.
F: Opanuj się, kobieto. Co ci odbiło?!
Ag: Ja? Przecież ja nic nie robię. - Odparła udając, że nie ma pojęcia o co mu chodzi.
F: Posłuchaj, dziewczynko. Nie wiem, czy ty już masz taki styl bycia, że spojrzeniem zapraszasz do łóżka wszystkich mężczyzn, czy coś dzisiaj ci odbiło, ale nie chcę być w to plątany. Ja sobie nie życzę, żeby moja siostra, przyjaciółka mojej żony mnie podrywała.  I to, uprzejmie cię proszę, zapamiętaj sobie. - Chirurg udał się w stronę restauracji, a internistka pobiegła za nim.
Ag: Oj przepraszam! - Krzyknęła dorównując mu kroku. - Ale czy ty musisz być tak przystojny? - Postanowiła iść w stronę żartu i śmiechu. Wiedziała, że dziś się nieco zagalopowała i nie powinna pozwalać sobie na takie zachowanie. Bardzo nie chciała by mężczyzna żywił do niej o to urazę.
F: Agato, czy ty jesteś normalna? - Spytał, przyglądając jej się uważnie.
Ag: "Normalność jest nudna" - profesor doktor habilitowany nauk medycznych Andrzej Falkowicz. - Zacytowała i odwróciła się do tyłu tak energicznym ruchem, że machnęła lekarzowi po twarzy swoimi blond włosami. Dziarskim krokiem skierowała się do restauracji. - A ty nie idziesz? - Spytała będąc już przy wejściu do ekskluzywnej knajpki. Spojrzała na niego, dalej idąc tyłem i nie zauważywszy krawężnika zahaczyła o niego dwunastu centymetrowym obcasem czarnych szpilek. Upadła na beton, przeklinając pod nosem. Spojrzała w stronę nieco rozbawionego profesora. - Nie ciesz się tak, żyję! - Krzyknęła w jego stronę, rozmasowując obolałą kostkę. Szpakowaty mężczyzna powolnym krokiem podszedł do niej i szarmancko podał jej dłoń. Dziewczyna wstała z ziemi mrucząc po nosem "dzięki" i już nawet na niego nie spoglądając udała się do drzwi lokalu.

Dnia następnego w domu Falkowiczów:
Profesor wszedł do salonu, gdzie jego żona popijała herbatę z porcelanowej filiżanki w wzorek drobnych kwiatków malowanej ręcznie w Ćmielowie. Dziewczyna z zadowoleniem pałaszowała ciastka, usprawiedliwiając się tym, że Hana nakazała jej dużo jeść. Co prawda Goldberg raczej nie miała na myśli ciastek i czekolady, ale cóż... kobiecie w stanie błogosławionym wszystko trzeba wybaczyć. Szpakowaty chirurg coś o tym wiedział po ostatnich przejściach z małżonką.
F: Wiki, jesteś pewna, że mam iść do pracy? Mogę wziąć kilka dni wolnego... - Profesor rozsiadł się obok dziewczyny.
W: Spokojnie, na 9.00 umówiłam się z Agą.
Profesor przewrócił oczami, na co Ruda parsknęła śmiechem, lecz jemu do śmiechu nie było. Zdążył już spostrzec, że Woźnicka zbyt dobrego wpływu na koleżankę nie ma, a już na pewno nie opiekuje się właściwie ciężarną. Najchętniej zostałby w domu z żoną, ale w końcu ktoś na tą, w najbliższej przyszłości mającą się powiększyć do pięciu osób rodzinę musiał zarobić.
W: Oj nie bój się, będziemy grzeczne.
F: Powiedzmy, że w to wierzę. - Zdegustowany wstał, całując kobietę na pożegnanie i wyszedł z domu, modląc się by po powrocie zastać zarówno Wiktorię, jak i dom w całości.

Półtorej godziny po wyjściu ordynatora w willi pojawiła się blond lekarka (co prawda powinna ona być w pracy, lecz lenistwo wzięło górę, a z racji, iż była na kontrakcie większych kłopotów z wolnym dniem nie miała). Wraz z Rudą przeglądały ulubione strony internetowe z ubraniami, lecz dość szybko im się to znudziło i wtem jak na zawołanie w głowie Consalidy zaświtał kolejny "genialny" pomysł. Choć Agata na początku próbowała się temu opierać (choć uważała, że pomysł przyjaciółki jest świetny, ale domyślała się także, że brat urwie jej głowę jeśli do tego dopuści), już po kilku minutach internistka wraz z koleżanką wychodziła z domu, by ziścić ten genialny plan.
I w taki właśnie sposób dwie i pół godziny później na środku ich pięknego, eleganckiego salonu stało wielkie zwierzę. Warzyło około 40 kilogramów, wesoło merdało ogonem i wszędzie zostawiało tony swojej złotej sierści, a gdy ziewało ukazywało zęby dwa razy większe od ludzkich. Tym zwierzęciem był pies, wielki pies o jakże wdzięcznym imieniu "Rampo".
Ag: On nas zabije. - Pokręciła głowę, nie dowierzając, że na prawdę dała się na to namówić.
W: On? Nie gadaj głupot, wygląda przyjaźnie. - Rudowłosa dziewczyna przykucnęła przy zwierzęciu i pogłaskała go po wielkim łbie.
Ag: O Falkowiczu mówię! - Krzyknęła, nieco poddenerwowana. Gdy jechały do schroniska bawiła je wizja zirytowanego profesora, lecz teraz wiedziała już, że wcale tak wesoło nie będzie, zaś beztroska Consalidy doprowadzała ją do szału.
W: A ty się nie miałaś odstroić na randkę z Włochem? Zaraz ci oczka umaluję, tylko go nakarmię. Chodź, Rampo! - Zawołała zwierzaka, a ten widząc, że chwyta za worek z karmą podążył za nią. Woźnicka zaś usiadła na kanapie, brodę podpierając na dłoniach, załamana tym do czego dopuściła. "Ręce mi, kurwa, śmierdzą psem!" - Pomyślała niezadowolona i udała się do łazienki.

Profesor przekręcił klucz w zamku, zadowolony, że ten jeden raz jego żona nie zapomniała o zamknięciu drzwi. Wszedł do willi i wtem rzucił się na niego wielki pies, prawie go powalając, a zadowolenie lekarza nagle zniknęło.
F: Wiktoria! - Wrzasnął.
W: Rampo! - Do salonu wpadła Consalida.
F: Co to jest? - Spytał, wskazując dłonią na zwierzę.
W: Aaa to.... to jest pies.
F: Nie no, brawo! Co to coś robi w moim salonie?!
Wiktoria popatrzyła przez chwilę na kundla, po czym odpowiedziała, jakby było to odkrycie drugiej Ameryki:
W: Siedzi.
F: Wiktoria. - Warknął wściekle, spoglądając na wielkie psa. - Masz to oddać.
W: Nie! - Zaprzeczyła stanowczo. - No, zobacz jaki on jest uroczy. Już cię polubił.
F: Ale bez wzajemności. Ja go oddaję,  nie będzie mieszkać z nami jakiś zapchlony kundel.
W: Albo on zostaje, albo oboje się wyprowadzamy. - Oznajmiła, obejmując czworonoga.
F: Nie zachowuj się jak dziecko. Jesteś w ciąży, pies przenosi zarazki... - Przekonywał.
W: Hana powiedziała, że mogę go mieć.
F: Ale ja mówię, że nie możesz. Ja go odwiozę, a my porozmawiamy potem. - Zakomunikował głosem nieznoszącym sprzeciwu. Dziewczyna chciała zaprotestować, lecz jej na to nie pozwolił. - Ranczo, idziemy.
W: Rampo! Ma na imię "Rampo"!
F: Zwierzęta i tak reagują tylko na pierwszą sylabę swojego imienia. - Odparł, zabierając z komody smycz. - Chodź, ty paskudo. - Profesor wyprowadził psa z domu, a Wiktoria niezadowolona usiadła na kanapie zastanawiając się jak odzyskać czworonożnego przyjaciela.

Na szpitalnym korytarzu izby przyjęć tłum kłębił się już od kilku godzin. Tegoż pięknego dnia doktor Krajewski miał za zadanie pełnić dyżur na izbie, lecz Adam, jak to Adam - zbytniej ochoty na to nie miał. A z racji, iż Adaś nauczony był przez mamusię, że zawsze powinien robić tylko to, co go uszczęśliwia uznał, że skoro przyjmowanie pacjentów na izbie nie sprawia mu przyjemności - robić tego nie będzie i od czasu rozpoczęcia swojego dyżuru flirtował z wdzięczącą się do niego blondynką o zdecydowanie zbyt dużej ilości botoksu w czerwonych ustach. Na czym to my skończyliśmy? Doktor Krajewski nie zamierzał dziś przyjmować żadnego pacjenta, lecz  jednemu z przybyłych odmówić nie mógł. Kimże był ten wyjątkowy pacjent? W drzwiach gabinetu stał sam profesor Andrzej Falkowicz. Patrzył spode łba na brata, zaś prawą dłonią mocno uciskał (przez warstwę gazików oczywiście) ranę znajdującą się na jego lewej ręce.
Ad: Stary, ty żeś się w jakąś bójkę wdał? Kurde, trzeba będzie na kominie napisać, a ja komina nie mam...
F: Adam! - Warknął w stronę brata.
Ad: Uuuuu, niewesoło... - Stwierdził, wskazując mentorowi zieloną leżankę, zaś blond pielęgniarka widząc minę profesora zorientowała się, że może chcieć się on na kimś wyżyć, a ona bardzo nie chciała tracić pracy, więc ewakuowała się z gabinetu.
Krajewski oczyszczał ranę, gdy profesor opowiadał mu o tym cóż mu się przydarzyło, a mianowicie: Gdy już prawie oddał Ranczo, czy tam Rampo do schroniska podłe zwierzę postanowiło, że będzie pokutował za swoją bezduszność i ugryzło go w rękę.
Ad: Rany po ugryzieniach psów kiepsko się goją... - Oznajmił. - Ale lepiej niż po kotach. - Dodał, gdy został zgromiony wzrokiem przez brata.
F: Sam cię tego uczyłem, ciołku. - Mruknął w stronę Krajewskiego.
Ad: Wezmę twoje operacje... - Zaproponował.
F: Dobrze wiem, że nie weźmiesz. - Odparł, gdyż jak nikt znał Adama.
Ad: Dobra, wezmę część twoich operacji. - Obiecał. - Nieźle się załatwiłeś... - Skwitował. Wtem do gabinetu wpadł zziajany Stefan.
T: Panie... - Próba złapania oddechu. - Profesorze.... - Tretter dalej dyszał. - Przyjechałem, jak tylko się dowiedziałem. - Dyrektor oparł się o biurko, łapiąc oddech.
F: Niezmiernie się cieszę... - Mrukną w stronę szefa.
T: Czy pan na prawdę nie może zachowywać się odpowiedzialnie?! Co pan najlepszego narobił?! - Stefan wybuchł, gdy udało mu się zacząć normalnie oddychać. - No ile on nie będzie mógł pracować?! Ile, mów! - Spojrzał na Krajewskiego z żalem.
Ad: Z dwa tygodnie... - Burknął, niezbyt przejęty.
T: Dwa tygodnie.... dwa tygodnie.... - Starszy, łysy mężczyzna zaczął nerwowo chodzić po gabinecie. - Dwa tygodnie, to... 14 dni. 14 dni raz średnie 280 punktów dziennie wyrabiane przez profesora to... - Teraz Stefan zaczął żałować, że wagarował podczas lekcji matematyki, gdyż za Chiny nie buł w stanie obliczyć ile punktów straci przez tymczasową nie dyspozycyjność profesora.
F: 3920. - Odparł od razu bez zająknięcia.
T: 3920?! - Wrzasnął z niedowierzaniem. - Razy 8 złotych za punkt od NFZu... Toż to... - I Stefan znów nie mógł obliczyć, ile będzie stratny.
F: 31360.
T: 31360 złotówek?! O takich? - Stefan wyjął z kieszeni jednozłotową monetę i pokazał ją profesorowi.
F: Tak, panie dyrektorze. 31360 takich monet.
T: Matko Boska... Przecie ja sam tyle nie wyrabiam przez rok! - Krzyknął zdenerwowany. - Nie no, teraz to już ten szpital na pewno upadnie... - Panikował. - Więcej tej maści dawaj! - Upomniał Krajewskiego. - Tu nie chodzi o byle jaką rękę, ale o rękę, która przynosi nam w dwa tygodnie 31360 takich monet! - Tu Tretter powtórnie pokazał Adamowi jednozłotową monetę, jednak trzymał ją mocno w palcach, na wypadek gdyby chirurg chciał mu ją wyrwać i uciec. W końcu tyle się teraz słyszy o różnych bandytach i napadach...  - Albo nie! Przecież maść kosztuje, a my teraz nie mamy pieniędzy! Ale jak nie wyleczymy ręki pana profesora, to nie będzie nam zarabiał hajsu..., za to maść kosztuje...  Adam, weź ty to po przeliczaj, co mi się bardziej nie opłaca.
Ad: Ja? - Zaśmiał się. - Ja matmę skumałem do 2+2=4.
T: Ja na prawdę chciałem nauczyć się liczyć! Tylko, cholera jasna,  miałem beznadziejną nauczycielkę, która nie umiała dostosować się z programem do mojej inteligencji wyższej niż przeciętnego ucznia, dlatego wszyscy się nauczyli, a ja nie, bo dla mnie to tłumaczenie było zbyt głupie!

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

CZĘŚĆ 107

Profesor wyszedł pospiesznie z domu i z piskiem opon odjechał spod willi. Kilka minut później był już przy hotelu rezydentów.
Ag: Idę! Pali się, czy co?! - Usłyszał w odpowiedzi na dość donośne pukanie do drzwi.
F: Nie było mnie trzy dni! Trzy! I ty mi mówisz, żebym traktował cię poważnie?!
Ag: Ale... ale skąd ty wiesz? - Młoda lekarka mało nie zemdlała. "Wiedziałam, że to się nie uda, cholera wiedziałam..." - Przeszło przez jej myśl. Rozpaczliwie poszukiwała czegoś, w co mogłaby wlepić wzrok, byleby tylko nie patrzeć na niego.
F: Włącz sobie wiadomości!
Ag: Co?! Coś jej się stało?! - Teraz już dziewczyna nie uciekała wzrokiem, lecz przerażona patrzyła na chirurga.
F: Masz szczęście, że nie. "Polska lekarka uratowała życie dwudziestoletniej Niemce na stoku" Gdzie? W Bad Hofgastein! Wiktoria jest szalona, w ciąży zaczęły jej przychodzić do głowy coraz to dziwniejsze pomysły, ale właśnie dlatego prosiłem cię żebyś się nią zajęła. Obiecywałaś, że będziesz jej pilnować, wmawiałaś mi, że wszystko jest w porządku wiedząc, że dziewczyna będąca w ciąży z trójką dzieci, mająca w zaleceniach siedzenie w domu i nic nierobienie jeździ sobie na nartach w górach austriackich. Kobieto, czy ty masz choć trochę rozsądku?!
Ag: Nie pomyślałam...
F: Czy ty kiedykolwiek myślisz?! - Warknął, gromiąc ją spojrzeniem. - W którym jest hotelu?
Ag: No... nie wiem. - Przyznała.
F: Nawet o to jej nie spytałaś, gdy wyjeżdżała?!
Ag: Zapomniałam... Ale zaraz zadzwonię do niej i się dowiem. - Zaproponowała. Wyjęła telefon i wybrała numer koleżanki. - Nie odbiera. - Stwierdziła po chwili. Profesor pokręcił z niedowierzaniem głową spoglądając na nią i skierował się do wyjścia. - Jedziesz po nią? - Spytała podążając za nim. - Poczekaj, jadę z tobą! - Krzyknęła, gdy nie uzyskała odpowiedzi, a profesor już wychodził z hotelu. Założyła szpilki, złapała kurtkę i torebkę i wybiegła za nim.

W ciszy przemierzali kolejne kilometry autostrady.
Ag: No nie odbiera, cholera jasna! - Odważyła się odezwać pierwszy raz od półtorej godziny. Profesor dodał gazu i jechali już 155 km/h. Internistka z przerażenia kurczowo trzymała się dłońmi fotela, jakby to miało ją uratować w razie ewentualnego wypadku, lecz nie ważyła się zwrócić mu uwagi. "Przy prędkości powyżej 120 km/h jeden mały ruch kierownicą, jeden kamyk pod kołem i lądujesz na drzewie" - Przypomniały jej się słowa jej wujka. Wciąż trzymając się dłoniami siedzenia wychyliła się nieco do przodu sprawdzając, czy aby na pewno na drodze nie ma żadnych kamyków.
F: Dzwoń do hoteli w Bad Hofgastein i pytaj czy tam jest. - Usłyszała jego spokojny głos. Z pozoru spokojny. Tak na prawdę gotowało się w nim ze złości. Był wściekły nie tyle na Wiktorię - tę uznał za nieświadomie podejmującą decyzje (co było przesadą, bo w końcu ciąża nie ma żądnych negatywnych wpływów na mózg, ale żona to żona), co na Agatę, która przecież miła zająć się przyjaciółką.
Ag: Nie znam niemieckiego... ani angielskiego. - Przyznała. Wiedział z resztą o tym.
F: Znajdź numery telefonów w internecie. - Polecił jej.
Ag: Limit na internet mi się skończył. Nie zapłaciłam rachunków i odcięli mi go.
Profesor pokręcił po raz kolejny głową z  niedowierzaniem. Domyślała się, że zaraz otrzyma jego telefon do poszukiwania hoteli, lecz w myślach błagała go "Nie puszczaj kierownicy, nie puszczaj kierownicy...", a gdy profesor zdjął prawą dłoń z kierownicy, by wyjąć iPhona z kieszeni, zamknęła oczy przygotowana na śmierć.
F: Ty się dobrze czujesz? - Spytał, spoglądając na dziewczynę zaciskającą mocno oczy Ta powoli uchyliła nieco powieki spoglądając na niego.
Ag: Nie patrz na mnie, patrz na drogę! Nie puszczaj kierownicy! - Wyrwała mu z dłoni iPhona.
F: Wariatka. - Mruknął pod nosem.

Agata już myślała, że żywa do Austrii nie dotrze. Była wręcz przekona, że albo będą mieli wypadek, albo - w najlepszym wypadku - dostanie zawału od stresu jaki przysparzała jej tak szybka jazda. Gdy zatrzymali się na parkingu wysiadła z czarnego Infiniti i ledwo utrzymując pionową postawę (emocje związane z drogą jeszcze się jej trzymały) skierowała się za profesorem do wielkiego budynku. Wjechali windą na piąte piętro i zapukali do drzwi, na których widniał numer 245. Zielonooka dziewczyna otworzyła je po chwili i zamarła widząc męża. Z wrażenia aż rozchyliła wargi.
F: Wiktoria. - Zaczął ostro. Rudowłosa pani chirurg nic nie mówiąc podeszła w stronę łóżka i usiadła na nim, starając się uniknąć jego spojrzenia. Mężczyzna wkroczył do apartamentu i stanął metr przed nią.
Ag: Ja was może zostawię... - Zaproponowała, wycofując się z drzwi pokoju, lecz zatrzymało ją donośne "Nie!" wypowiedziane jednocześnie przez oboje chirurgów. "Za jakie, kurwa, grzechy?" - Pytała się w myślach, także wchodząc do pokoju i zasiadając na fotelu.
W apartamencie zapanowała niezręczna cisza. Mężczyzna spoglądał to na jedną, to na drugą wariatkę, zaś obie kobiety wlepiały wzrok w podłogę.
Ag: Nie, ja przepraszam. Ja wytrwałam z tobą kilka godzin jazdy samochodem, więcej nie dam rady. Tak, wiem - źle zrobiłam, ale odpuść że mi człowieku! - Internistka zerwała się z miejsca i szybkim krokiem opuściła pokój.
W: Wiem, że jestem wariatką... oj nie gniewaj się. - Wiktoria w końcu podniosła wzrok i spojrzała na niego. Wstała z łóżka i po prostu się do niego przytuliła. Przygotowana była już na to, że zaraz zacznie na nią krzyczeć - doskonale znała jego porywczość, a i miała świadomość, że sporo nabroiła. On z resztą także spodziewał się, że udzieli jej reprymendy. Zamiast tego jednak tylko obejmował ją mocno. I nagle cała złość przeszła, ustępując miejsce zwykłemu, prostemu szczęściu. Szczęście ogarniające go całego, które czół za każdym razem gdy była blisko i spokój o każdy następny dzień. Pewność, że wszystko będzie dobrze, że nic złego nie może się stać. To właśnie przy niej nauczył się czerpać radość z z pozoru prostych, zwykłych rzeczy jak obecność drugiej osoby. I już nie chciał nic więcej, choć kiedyś był człowiekiem, któremu zawsze było mało. Wielką przyjemność i satysfakcję dawało mu coś, z czego kiedyś kpił: żona, dzieci w drodze, pewność, że jutro nie wydarzy się w jego życiu żadna rewolucja, spokój o następny dzień, którego niegdyś nie znosił. Za sprawą tej jednej, pięknej rudowłosej kobiety nawet na Agatę przestał być wściekły. I nagle cały świat znów był w kolorowych barwach. Przerażało go, co ona z nim robiła. Wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić, wciąż go to dziwiło, ciągle uczył się szczęścia, a Wiktoria była najwspanialszą nauczycielką.

Nie wiem, czy nie za słodko... a Wy co sądzicie?


czwartek, 23 kwietnia 2015

CZĘŚĆ 106

Weszła do apartamentu i rzuciła torebkę na łóżko. Zaraz za nią wszedł boy hotelowy honorowo niosąc jej walizkę, mimo iż miała ona kółka (i ważyła dość sporo, gdyż Ruda przed wyjazdem nie miała zbyt wiele czasu na pakowanie i wrzuciła tam wszystko co może się przydać). Dziewczyna wyciągnęła z dużej, czarnej torebki telefon i portfel.
-Danke. - Mruknęła pod nosem i wręczyła młodemu Austriakowi napiwek, wpatrzona w telefon gdyż jednocześnie wybierała numer koleżanki. Chłopak ukłonił się i opuścił jej pokój. Dziewczyna rzuciła się na łóżko spoglądając na zegarek wskazujący godzinę 18.36. Dotknęła zielonej słuchawki na ekranie iPhona i sięgnęła po ulotki hotelowego SPA rozłożone na szafce nocnej, oczekując aż internistka odbierze połączenie.
Ag: Wreszcie! - Krzyknęła bez przywitania, a zajęta lekturą ofert masaży rudowłosa kobieta mało nie dostała zawału.
W: Trochę pobłądziłam, GPS mnie wyprowadził w pole. - Narzekała.
Ag: Ale jesteś żywa, cała, zdrowa, tak? - Dopytywała.
W: Tak, Agatko. Chyba pójdę sobie na jakiś masaż... - Zamyśliła się, wcale nie przejmując się zmartwieniem przyjaciółki. - Tobie też by się przydało, strasznie spięta jesteś...
Ag: Jestem spięta przez ciebie, ty ruda wariatko! - Oburzyła się. Beztroska Wiktorii poważnie ją niepokoiła.
W: Oj spokojnie, spokojnie.
Ag: A co jutro robisz? - Spytała, starając się nieco opanować, gdy zdała sobie sprawę, że może nie powinna traktować przyjaciółki aż tak po "matczynemu''.
W: Mam hotel pod samym stokiem, więc jutro będę szaaaleeeć! - I starania blondynki poszły na marne. Bardzo bała się, że Consalidzie coś się stanie, a w pewnym sensie czuła się za nią odpowiedzialna. W końcu zapewniała Falkowicza, że wszystkiego dopilnuje, wszystkim się zajmie i co? I nic nie mogła zrobić.
Ag: Wiki... - Jęknęła zrezygnowana. - Może pochodź tylko na masaże... tylko pamiętaj, że nie na wszystkie ci wolno, nie zapominaj o dzidziach.
W: Jezus Maria, czy ty możesz przestać o tych dzieciach?! Okey, zgodziłam się żeby się urodziły, nie zamierzam doprowadzić do poronienia, nie zamierzam ich zabić, ale też nie będę teraz zmieniać swojego życia. Nie wystarczy, że prawie w ogóle nie operuję?!
Ag: Jak to "prawie"?! - Spytała coraz bardziej zirytowana.
W: Oj nieistotne. Kończę, Agatko, bo chcę potem wpaść zjeść jeszcze jakąś kolację, a jeszcze trochę tych twoich wywodów i mi restaurację zamkną. Cześć! - I rozłączyła się, po raz kolejny pozostawiając internistkę z myślą: "Zwariowała, kurwa mać, zwariowała..."

Wszedł do swojego apartamentu chwilę po godzinie 20.00, zmęczony po kilkugodzinnych dyskusjach podczas zwołanego konsylium. Usiadł na fotelu, nalewając swojej ulubionej whisky do szklanki (hotel został ówcześnie powiadomiony o upodobaniach profesora i miał za zadanie im sprostać) i wyjął telefon, wybierając numer żony. Pokręcił głową z niezadowoleniem, gdy jakże miły głos automatycznej sekretarki poinformował go, że może "zostawić wiadomość po sygnale". Nie wiedział przecież, że jego małżonka właśnie odpoczywa w austriackim SPA. Jednym haustem opróżnił szklankę z trunkiem i zdecydował się zadzwonić do siostry. Ta odebrała, lecz brzmiała dość dziwnie, a spytana o Wiktorię na dobrych kilka sekund zamilkła, aż w końcu postanowiła nie kłamać:
Ag: Poszła na jakieś masaże, mówiła że wróci bardzo późno. Spróbuj do niej zadzwonić jutro. - W końcu nie kłamała - Wiktoria była w SPA, co prawda w innym kraju, ale SPA, to SPA.
F: Chyba tak właśnie zrobię. Do widzenia.
Ag: Cześć.
Dziewczyna rozłączyła połączenie i usiadła na kanapie, łapiąc się za głowę. "To się nie uda. Cholera jasna, nie uda się." - Agata pełna była pesymistycznych myśli.


Zgodnie z tym, co radziła mu siostra następnego dnia postanowił znów spróbować skontaktować się z żoną.
W: Czego?! - Warknęła do słuchawki nawet nie spoglądając na wyświetlacz. Właśnie zjeżdżała ze stoku tyłem w tempie z jakim przeciętny narciarz jeździ przodem i rozproszona dzwonkiem telefonu mało nie wjechała w siatkę, w ostatniej chwili skręcając.
F: Też cieszę się, że cię słyszę, Wiktorio.
W: Aaaa, to ty... - Zrobiło jej się nieco głupio, gdy zorientowała się, że to on dzwoni.
F: A kogoż się spodziewałaś?
W: Aga ostatnio ciągle do mnie dzwoni... A co tam u ciebie? Kiedy operujecie?
F: Zabieg jest zaplanowany na dziś, ale czarno to widzę. Marne szanse na przeżycie. Wiki, czy z tobą na pewno wszystko dobrze?
W: Jasne, że tak. Właśnie wybieram się z Woźnicką na zakupy.
F: To świetnie. Żeby tylko cię zbytnio nie wymęczyła tą bieganiną po sklepach.
W: Spokojnie, tylko trochę pochodzimy po galerii i lecimy na obiad do Agi ulubionej knajpki.
F: To miłego dnia, kochanie. Odezwę się jutro.
W: Powodzenia na bloku. Pa!

----------------------------------------------------------------

Wydawałoby się, że plan Consalidy się uda: profesor (choć zaniepokojony nieco jej dziwnym zachowaniem) wierzył we wszystkie kłamstwa jakie mu wmawiała. Nawet Agata po dwóch dniach wyjazdu Rudej odetchnęła z ulgą, gdyż zrozumiała, że okłamywanie brata wcale nie jest tak trudne jak jej się wydawało. Do tej pory była pewne, że nie jest on taki łatwowierny i nawet nieco śmieszyło ją, że tak szybko dał się zrobić w bambuko. Uśmiech jednak zszedł z jej twarzy, gdy trzeciego dnia wycieczki przyjaciółki zobaczyła go w drzwiach hotelu. Ba! Ona mało nie zemdlała stojąc z nim twarzą w twarz.
F: Witaj Agato. - Mężczyzna wyminął oszołomioną dziewczynę i zdejmując płaszcz wszedł do hotelu. Internistka podążała za nim i po chwili siedzieli w salonie.
Ag: Miałeś wrócić dopiero za tydzień... - Odezwała się drżącym głosem, będąc święcie przekonaną, że chirurg już o wszystkim wie.
F: Takie było założenie, ażebym został w Londynie do czasu unormowania stanu pacjenta, ale zmarł nam na stole i problem się rozwiązał. A co, nie cieszysz się na mój widok? - Mężczyzna wygodnie oparł się na jasnej kanapie.
Ag: Nie o to chodzi....
F: Dobrze, może jestem nie w porę, ale nie bój się - nie przyszedłem na pogaduszki. Poszukuję swojej żony. Nie ma jej w domu, ani w szpitalu, nie odbiera telefonu. Myślałem, że tu ją zastanę.
Ag: Wiki... Wiki wyjechała do przyjaciółki.
F: Do przyjaciółki? Nic mi o tym nie mówiła.
Ag: Pewnie nie zdążyła jeszcze.
F: A gdzie ta przyjaciółka mieszka?
Ag: W... Gdańsku.
F: W Gdańsku... A kiedy wróci?
Ag: Jutro, ale to nie jest jeszcze pewne. W końcu nie ma żadnych zobowiązań co do pracy i postanowiła to wykorzystać.
F: No tak. Spróbuję do niej jeszcze raz zadzwonić i sam się spytam. - Profesor już wyjmowała telefon z marynarki, czym przeraził internistkę, która aż szerzej otworzyła oczy.
Ag: Ale wiesz co, ona niedawno wyjechała i pewnie teraz prowadzi. Jeszcze spowoduje jakiś wypadek i po co nam to? Miała się odezwać jak dojedzie na miejsce. W ogóle to właściwie dobrze, że jesteś. Mam do ciebie taką prośbę: mam bardzo ciężki przypadek, kobieta lat 26, właściwie wszystko jest z nią nie tak, a ja nie mogę dojść przyczyny. Zrobiłam jej już setki badań. Może mógłbyś spojrzeć? - Dziewczyna sięgnęła z komody dokumentację i wręczyła ją profesorowi.
F: Jasne, nie ma problemu.
Ag: To ty na to zerknij, a ja może zrobię kawki? Mocne espresso, tak? - Upewniła się wstając z kanapy.
F: Jakby to nie było kłopotem.
Ag: Już robię. Może coś zjesz?
F: Dzięki, nie trzeba.
Ag: Ale ja upiekłam sernik. Nie bój się, nie otruję cię, to jedyne co umiem robić, ale na prawdę umiem.
F: Wiem, pamiętam doskonale twoje słynne serniki.
Ag: To ja ci zaraz  nałożę... - Odparła z uśmiechem i weszła do kuchni. Wybrała szybko numer przyjaciółki, jednocześnie włączając ekspres do kawy. Próbowała skontaktować się telefonicznie z lekarką, ale - tak jak profesorowi - nie udało jej się to. Niezadowolona zasypała ją smsami opisując całą sytuację, licząc że jak najszybciej Ruda się do niej odezwie i wróci do Leśnej Góry.

Wrócił do domu. Wciąż zastanawiało go, czy aby na pewno Agata nie zmyśla, ale jednak wierzył jej. Usiadł na kanapie włączając duży, LEDowy telewizor. "23 stycznia, godzina 18.00. Zapraszamy na wiadomości z dnia dzisiejszego...". Mężczyzna wziął do ręki książkę leżącą na stoliku, którą ostatnio kupił. Czytał wywiad z profesorem Nielubowiczem, gdy rzucając okiem na ekran zobaczył tam swoją żonę. Zamrugał kilkakrotnie, momentalnie porzucając książkę. "Polska lekarka uratowała życie dwudziestoletniej Niemce na stoku w Bad Hofgastein. Dziewczyna uległa wypadkowi, doszło do zatrzymania akcji serca. Polskiej lekarce udało się ją uratować..." Mężczyzna wstał z kanapy i podszedł bliżej do telewizora. Był przekonany, na sto procent to była ona. Ale przecież podobno ona jest teraz w Gdańsku... Właśnie, "podobno".

niedziela, 12 kwietnia 2015

CZĘŚĆ 105

Kochani!
Krótko, ale zawsze coś. Może następna część będzie dłuższa. Przy okazji zapraszam Was do czytania świetnych opowiadań na fb, choć zapewne większość już je zna: https://www.facebook.com/pages/Zupe%C5%82nie-inne-opowiadania-o-Na-dobre-i-na-z%C5%82e/1554666344795605?fref=nf , a autorkę uprzejmie pytam: kiedy next??


F: No! - Powtórzył po raz kolejny w języku angielskim do słuchawki telefonu, tym razem już nieco głośniej. - Because I can not! - Tłumaczył po chwili swojemu zawziętemu rozmówcy. - I do not have time for this. Goodbay! - Profesor rozłączył połączenie i rzucił białego iPhona na blat ciemnobrązowej, drewnianej komody stylizowanej na styl ludwikowski.
W: Mogę spytać z kim prowadziłeś tak burzliwą konwersację? - Spytała siadając na, równie eleganckiej co komoda, kanapie.
F: Jednej z profesorów usilnie próbuje mnie namówić na tygodniową wycieczkę do Londynu. Dzwonił już chyba trzeci raz. Jakiś milioner ma zatkane tętnice i uparł się, że to ja mam wykonać ten zabieg. - Wyjaśnił zasiadając na fotelu.
W: Kiedy wyjeżdżasz?
F: Nie wyjeżdżam, odmówiłem. Po ostatnich rewolucjach wolałbym cię tu samej nie zostawiać.
W: Andrzej, przecież nie będę sama. - Przekonywała. W jej głowie już zaświtał pewien plan jak mogłaby spędzić czas wyjazdu służbowego męża. - To kiedy miałbyś wyjechać?
F: Jutro, ale dalej obstaję za tym ażeby zostać tu.
W: Ale po co? Przecież tam będzie ciekawa operacja, zarobek...
F: Pieniędzy ma m wystarczająco... W ogóle, to czemu ty się mnie tak koniecznie chcesz pozbyć?
W: Ja nie chcę się ciebie pozbyć. - Zaprzeczyła stanowczo, wstając z kanapy. - Po prostu nie chcę, żebyś przeze mnie rezygnował z ciekawego wyjazdu. Przecież to tylko kilka dni. No już, dzwoń do nich i mów, że przyjedziesz, a ja zrobię jakąś kolację. - Rudowłosa dziewczyna wyszła z gabinetu i skierowała się do kuchni.

Następnego dnia rudowłosa lekarka ze zbyt dużą radością żegnała męża, co wzbudziło w nim spore podejrzenia. Domyślał się, że Wiktoria coś wymyśliła i wolałby zostać w domu, ale żona wypchnęła go wręcz  siłą z jego willi. Mając jeszcze trochę wolnego czasu podjechał do hotelu rezydentów chcąc rozkazać Adamowi zwrócenie uwagi na Wiktorię i jednocześnie dla zachęty wręczyć mu sporą premię za wzorową pracę podczas podłożonej w szpitalu bomby, lecz nie zastając go tam pilnowanie Wiktorii powierzył Agacie.

Wiktoria nie traciła czasu i gdy tylko profesor wyszedł z domu zaczęła pospiesznie pakować walizkę. Pół godziny później odjechała srebrnym Qashqaiem spod willi. Zaparkowała pod szpitalem i udała się do hotelu rezydentów nawet nie wiedząc o tym, że ledwo uniknęła spotkania z mężem, który opuścił go kilka minut temu. Wpadła do budynku i od wejścia zaczęła nawoływać przyjaciółkę. Ta po chwili zjawiła się w salonie.
Ag: Ruch, kurde, jak na Marszałkowskiej! - Pokręciła z niedowierzaniem głową. - Przed chwilą był tu Falkowicz, teraz ty.
W: Andrzej? A czego on tu szukał? - Spytał rozsiadając się na kanapie.
Ag: Kazał mi cię pilnować. - Zrelacjonowała zajmując miejsce przy koleżance.
W: Chyba nie chcesz być po jego stronie? A kobieca solidarność? Kto pierwszy był twoim przyjacielem?
Ag: No gadaj, czego chcesz, ty ruda małpo? - Spytała odgryzając kolejnego obwarzanka.
W: Wyjeżdżam. Na kilka dni, do powrotu Andrzeja. I on nie może się dowiedzieć.
Ag: To gdzie ty jedziesz, że on się dowiedzieć nie może?! - Internistka nagle się rozbudziła.
W: No... w Alpy. Na narty.
Ag: Czyś ty zwariowała?! - Wzburzyła się, a po chwili zaklęła pod nosem, gdyż mało nie złamała sobie zęba kolejnym obwarzankiem.
W: Oj Agata... Tak, wiem że nie powinnam i właśnie dlatego nic mu nie powiem. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Ag: Consalida, ty jesteś w ciąży! Trzy takie małe cośie w tobie są. Hana by się na to nie zgodziła... - Zaczęła swój wykład. Rudowłosa lekarka potulnie go wysłuchała, lecz nie zamierzała ulec. W końcu doszły do konsensusu: Agata nie powie Andrzejowi o wyjeździe pod warunkiem, że Wiki jeszcze zanim ruszy w Alpy uda się do doktor Goldberg, będzie na siebie uważać i dzwonić do Woźnickiej codziennie.

To, że Hana będzie odradzać narciarskie szaleństwa Wiktorii było oczywiste, tak samo jak to, że Ruda nie przejmie się tymi sugestiami. Żona profesora dziarskim krokiem przemierzała korytarz oddziału ginekologicznego, a internistka podążała tuż za nią wciąż próbując wyperswadować jej ten pomysł z głowy. Consalida, jak to Consalida - nie zamierzała słuchać dobrych rad przyjaciółki.
Ag: To może ja pojadę z tobą? - Zaproponowała sama już nie wiedząc co robić. Godzinę temu obiecała Falkowiczowi pilnować Wiktorii i bardzo nie podobało jej się, że będzie musiała kłamać (czego robić kompletnie nie umiała). Martwiła ją także wizja przyjaciółki szalejącej na nartach w Alpach.
W: Nie ma po co. Zarezerwowałam już hotel, jestem spakowana. Spokojnie, ani się obejrzysz, a już będę z powrotem. - Odparła beztrosko, zbiegając po schodach z trzeciego piętra, na którym znajdowała się ginekologia. Blondynka jednak nie potrafiła zobaczyć tego w kolorowych barwach i wiedziała doskonale, że przez wybryki Rudej przez najbliższy tydzień nie będzie mogła zmrużyć oka. - No, Agatka... - Lekarka zatrzymała się, zarzucając kurtkę na ramiona, gdy już wyszły ze szpitala i odwróciła w stronę koleżanki. Cmoknęła internistkę w policzek i pobiegła w stronę srebrnego Qashqaia, na odchodne krzycząc: - Do miłego...! - I odjechała z parkingu, zostawiając Woźnicką z myślą: Zwariowała, kurwa mać, zwariowała...

UPRZEJMIE PROSZĘ O KOMENTARZE!!!

*Tak, wiem że mamy połowę kwietnia. Pomysł na to opowiadanie wpadł mi do głowy wcześniej, lecz nie miałam kiedy tego napisać. Mam nadzieję, że wybaczycie lekkie opóźnienie co do pór roku... :)

wtorek, 31 marca 2015

CZĘŚĆ 104

Dziękuję Wam bardzo za wszytskie komentarze, jesteście wspaniali! Zapraszam do czytania i oceniania:


"We are the champions - my friend"

Profesor spojrzał na około trzydziestoletniego faceta krążącego w kółko pod oknem jego gabinetu. Mężczyzna szukał zemsty na Falkowiczu za rzekome zabicie jego matki, która była jedyną osobą w jego życiu i postanowił przeciągnąć to w czasie do godziny, gdyż szybka śmierć była według niego zbyt prosta. Nie dość, że mamisynek, to jeszcze wariat. - Pomyślał Andrzej. - A wariaci nie myślą logicznie... - I w taki sposób w głowie profesora narodził się pewien pomysł. Dziwny, nienormalny pomysł.
F: Uwiedź go. - Szepnął swojej towarzyszce do ucha korzystając z chwili, gdy zamachowiec wyglądał przez okno. - Poproś żeby to wyłączył, mówiąc że go pragniesz, już! - Rozkazał szeptem, widząc pytające spojrzenia dziewczyny. Teraz mina blondynki mówiła "Że co?!". Kobieta popukała się w głowę, sugerując bratu iż jego pomysł (który bardzo jej się nie podobał) jest irracjonalny. Profesor spojrzał jeszcze raz w stronę mężczyzny stojącego do nich tyłem wpatrzonego w okno, po czym wręcz siłą zdjął dziewczynie dżinsową kamizelkę i, mimo że się opierała, rozpiął kolejne dwa guziki błękitnej koszuli odsłaniając jej piersi. Z zadowoleniem spostrzegł, że siostra ma na sobie czarną, koronkową bieliznę, głęboko wierząc że to wystarczy. Popchnął ją delikatnie w stronę mężczyzny. Teraz nie pozostawało mu nic innego jak modlić się (do Hipokratesa, bo w Boga nie wierzył) by jego plan się powiódł, a żarty Wiktorii o tym jak dobrą uwodzicielką jest koleżanka były prawdą. To była chyba  ich jedyna i ostatnia szansa - więcej pomysłów nie miał, czasu także. Nie miał też najmniejszej ochoty umierać, nie teraz.
Dziewczyna wzięła głęboki wdech, pokręciła jeszcze z niedowierzaniem głową zerkając błagalnie na profesora, lecz gdy ten był nieugięty i patrzył na nią z marmurowym wyrazem twarzy, posłusznie zabrała się do wykonywania genialnego pomysłu chirurga.

Rudowłosa lekarka nerwowo krążyła po parkingu szpitalnym, a Krajewski chodził za nią krok w krok. W pewnym momencie dziewczyna rzuciła się w stronę szpitala, jednak chirurg był uważny i już po kilku sekundach zagrodził jej drogę łapiąc ją jeszcze mocniej niż wcześniej za oba nadgarstki. W końcu przestała się wyrywać i zlustrowała szybko chłopaka. Te krótkie spojrzenie wystarczyło by zobaczył przerażenie w jej zielonych oczach. Kobieta spuściła wzrok czując, że po jej policzkach popłynęły pojedyncze łzy, potem kolejne i już po chwili całe jej rumiane policzki były mokre. Adam puścił już całkowicie jej ręce. Kobieta przeszła kilka kroków przed siebie wymijając go.
Ad: Wiki. - Krajewski odwrócił się za nią.
W: Nie dotykaj mnie! - Warknęła, czując że stoi tuż za nią i właśnie próbuje położyć dłonie na jej talii. Brunet posłusznie trzymał ręce przy sobie. - Zostaw mnie samą. - Poprosiła stanowczo. - Obiecuję, nie będę próbować tam wejść, tylko do kurwy nędzy zostaw mnie na chwilę samą! - Wrzasnęła tak głośno, że Krajewski aż podskoczył. Posłusznie odszedł od niej, jednak dalej obserwował ją z odległości kilku metrów. Płakała. Teraz łzy spływały po jej twarzy już strumieniami, nie umiała zgrywać silnej. Tak bardzo bała się, że go straci... Nie miała pojęcia co by wtedy zrobiła, wszystko straciłoby sens. Po prostu nie wyobrażała sobie życia bez niego, a przed oczami miała już najczarniejszy scenariusz.

Blondynka przyciągnęła mężczyznę do siebie, choć zdezorientowany jej się opierał. Zarzuciła jedną nogę na jego biodro przytrzymując go przy sobie i przybliżyła swoją twarz do jego.
-Co ty wyprawiasz?! - Pytał nie rozumiejąc kompletnie zaistniałej sytuacji. Z resztą ona także tej sytuacji nie rozumiała.
Ag: Ja? - Zdziwiona spojrzała w jego oczy. - Ja tylko cię pragnę. - Szepnęła mu do ucha. Mimo obrzydzenia jakie czuła do tego faceta cuchnącego papierosami i alkoholem starała się odegrać swoją rolę jak najlepiej. Wyłączyła umysł i próbowała sobie wmówić, że na prawdę ten wariat ją pociąga, choć było to dość trudne.
Zaczęła składać pocałunki na jego szyi, co wymagało od niej wstrzymania oddechu. Gdyby nie praktyki w pracy z bezdomnymi na SORze chyba by teraz zwymiotowała. Jej spojrzenie padło na profesora, który zasłaniał usta dłonią, by nie parsknąć śmiechem na widok jej skwaszonej twarzy. Przewróciła oczami. Poczuła że trzydziestolatek powtórnie próbuje wyrwać się z jej objęć, co przywróciło ją do rzeczywistości.
Ag: Nie, proszę! - Dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i jeszcze mocniej zacisnęła prawą nogę na jego biodrze. - Nie zostawiaj mnie, pragnę cię. - Plotła co jej ślina przyniosła na język.
-Tylko ona mnie kochała... -  Serio?! - Przeszło przez myśl internistki. - W sumie to się nie dziwię. Ag: Ja cię kocham. Od kiedy tylko cię zobaczyłam... to jest miłość od pierwszego wejrzenia. - Tłumaczyła, choć teraz była już prawie pewna, że to się nie uda. - Chcę cię... tu i teraz. - Szeptała do jego ucha, choć przerażało ją to co robi. - Wyłącz to, proszę. - Oparła brodę na jego ramieniu, spoglądając tym samym na profesora, gdyż nie wiedziała już kompletnie co dalej robić i liczyła, że ten jej pomoże. Chirurg szybkim ruchem przejechał dłonią po swoim udzie w stronę krocza. Dziewczyna z jeszcze bardziej skwaszoną miną powtórzyła to, tylko że o wiele wolniej, na ciele wariata, który chciał wysadzić ich w powietrze. Bardzo jej się to nie podobało. Drugą ręką sięgnęła do jego dłoni wyjmując z niej pilota.
Ag: No to teraz się zabawimy. Powiedz mi tylko, jak to się wyłącza... nie lubię się spieszyć. - Przygryzła dolną wargę. Mimo obrzydzenia jakie to w niej wzbudzało, była przekonująca przynajmniej na tyle by trzydziestolatek wyłączył bombę, więc oboje lekarzy odetchnęło z ulgą. Profesor machnął ręką pokazując jej, że wolałby dostać tego pilota do rąk. Internistka posłusznie zabrała małe urządzenie terroryście i rzuciła je chirurgowi. Ten mając już władzę nad sytuacją wstał z kanapy i udał się w stronę drzwi.
-Gdzie?! - Oburzył się zamachowiec odwracając się szybko w jego stronę.
Ag: Niech sobie idzie. Chcę być cała twoja... - Dziewczyna przyciągnęła go do siebie, siadając na biurku.

Profesor  z ulga opuścił gabinet i biegiem udał się do głównego wyjścia. W szpitalu już nikogo nie było, wszystkich zdążyli ewakuować.
W: Andrzej! - Wiktoria rzuciła mu się na szyję widząc go. Przytulił ją mocno do siebie, wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście.
Ad: Stary, jak ty to zrobiłeś? - Pytał z niedowierzaniem, podchodząc do profesora wraz z całym tabunem antyterrorystów.
F: Zajmijcie się tym nieszczęśliwym dziewczęciem. - Wskazał wzrokiem na wejście do szpitala. Mundurowi, którzy także nie mogli wyjść z podziwu dla chirurga momentalnie oprzytomnieli  i przypomnieli sobie, że zakładników było dwóch. Nastawiając broń weszli całą grupą do szpitala, powolnym krokiem sprawdzając każdy zakamarek. Krajewski pokręcił na to z niedowierzaniem głową. - No uratuj tego biednego aniołka! - Polecił mu profesor. Adam posłusznie udał się korytarzem szpitalnym w stronę gabinetu, wymijając wciąż rozglądających się po szpitalu mundurowych.

Adam otworzył drzwi gabinetu i stanął jak wryty widząc co się tam dzieje. Agata z płaczem wyrywała się mężczyźnie, a ten za wszelką cenę, chciał ją rozebrać. Widząc Krajewskiego, internistka kopnęła napastnika w krocze i rzuciła się w stronę chirurga. Ten dalej stojąc w miejscu pokręcił z niedowierzaniem głową.
Ad: Sprzedał cię? - Spytał, prawą ręką obejmując blond lekarkę.
Ag: Kazał mi uwieść tego wariata i zabrać mu pilota od bomby. - Wyjaśniła.
Ad: Ja zawsze wiedziałem, że ten facet jest geniuszem... - Przyznał, nie mogąc wyjść z podziwu dla profesora.
Do gabinetu wreszcie dotarli antyterroryści i wyprowadzili z niego nawet nie opierającego się już mężczyznę.
-Ty dziwko! - Krzyknął tylko w stronę internistki, a mundurowi skuli go kajdankami.

Woźnicka była przesłuchiwana w jednym z policyjnych radiowozów, a Wiktoria badana przez Hanę po sporym stresie w jednej z karetek.
Ad: Dostanę premię? - Dopytywał brata.
F: Może, może. Spisałeś się. - Pochwalił swojego wiernego giermka.
H: Profesorze! - Zawołała go Goldberg.
F: Wszystko dobrze z Wiki? - Spytał podchodząc do niej.
H: Tak. Dałam jej tylko małą dawkę leków, miała podwyższone tętno i ciśnienie. Z dziećmi także wszystko ok, nie ma powodów do niepokoju.
F: Wyśmienicie.
H: Odpoczywa teraz, za kwadrans kroplówka powinna zejść, nie chciałam dawać jej nic prosto do żyły. - Tłumaczyła.
F: Dobrze, dziękuję.

Siedzieli całą czwórką na ławce przed szpitalem patrząc na budynek, który dziś prawie wybuchł.
Ad: Jesteś genialny, Andrzej. - Przymilał się, wciąż nie będąc pewnym czy dostanie premię.
F: Brawa należą się naszemu blond aniołkowi. - Przyznał.
Ag: We are the champions - my friend... - Zanuciła wznosząc toast butelką soku jabłkowego.
F:  And we'll keep on fighting till the end.
Ad: We are the champions
We are the champions. - Kontynuował wznosząc przy tym ręce niczym wielki artysta.
W: No time for lusers
'Caus we are the champions.* - Dokończyła i wybuchła śmiechem.
Ad: Za naszych mistrzów! - Zarządził unosząc swoją butelkę soku pomarańczowego. Stuknęli się butelkami opijając ujście z życiem profesora i lekarki.

Tertter wyszedł ze szpitala i nie mógł uwierzyć w to co widzi. Profesor siedzący z przyjaciółmi na ławce. Profesor pijący sok z butelki. Profesor śmiejący się. Profesor obejmujący Consalidę. Nie to nie profesor. - Przekonywał go rozum, lecz garnitur i krawat pozostały niezmienne.
T: Falkowicz! - Krzyknął z niedowierzaniem i biegiem udał się w ich stronę. - Falkowicz, ja ci postawię pomnik! - Obiecywał. Stanął tuż przy nich i spojrzał na profesora. Podrapał się po głowie, lecz w końcu przyznał: - Może i ja cię nie lubię i to nic nie zmienia, ale pan jest genialny.
F: Wiem. - Odparł unosząc prawy kącik ust. Dyrektor nie wiedząc już co dalej mówić pokręcił tylko z niedowierzaniem głową i odszedł od lekarzy.
F: Zapraszam was na obiad. - Zarządził. - Dzisiaj jeszcze nie będą ściągać pacjentów, mamy wolne.
Ad: Na obiad... z winem?
F: Z winem, z winem. Jedziemy! - Profesor wstał z ławki i pociągnął ze sobą Wiktorię, zaś Adam szarpnął Woźnicką za rękę, wlekąc ją do samochodu.

Wychodzili lekko podchmieleni z drogiej, warszawskiej restauracji. O dziwo nie Adam, a Agata była najbardziej pijana, tylko Wiktoria nie piła alkoholu.
Ad: Jedziemy na jakąś imprezkę! - Zaproponował tocząc się ulicą, po czym potknął się "koci łeb", przez co przewrócił się nie tylko on, ale także Woźnicka która była przez niego prowadzona. Oboje lekarzy wybuchło pijackim śmiechem. Woźnicka nieudolnie zaczęła podnosić się z ziemi, w końcu wraz z Krajewskim dalej toczyli się ulicą, a profesor z Wiktorią szli tuż za nami.
Ag: Wypiłam łyk, powiedzmy dwa. A mówiąc praaaawdę aż do dna!** - Śpiewała śmiejąc się. Zatrzymali się przy taksówce stojącej na poboczu. -  A teraz państwa opuszczę. Ja zrobiłam swoje i mogę odejść... w spokoju sumienia. Uratowałam nas... buzi!***- Dziewczyna złożyła pocałunek na policzku profesora.
W: Agata! - Upomniała koleżankę.
Ag: Co? - Spytała i nie czekając na odpowiedź wsiadła do taksówki.
Ad: Ja może też już was opuszczę... - Krajewski chwiejnym krokiem także wsiadł do auta.

Zmęczeni dotarli do domu. Dla obojga był to bardzo długi  i ciężki dzień. Zdjęli buty i płaszcze, a po chwili leżeli już w swoich objęciach na wielkim, ręcznie rzeźbionym, drewnianym łóżku małżeńskim.
W: Tak strasznie się bałam... - Przyznała kładąc głowę na jego torsie. Na wspomnienie tych, trwających dla niej wieczność, chwil niepewności z jej zielonych oczu znów popłynęły kolejne łzy.
F: Nic mnie powstrzyma przed tym, by zawsze być z tobą. Nawet stado wariatów z bombami. - Profesor ujął jej dłoń i złożył pocałunek na jej wewnętrznej stronie. - Bo cię kocham. Tak cholernie cię kocham, że mnie samego to przeraża.

*Queen - We Are The Champions
**Aria ze śmiechem
***Kogel Mogel (przerobiona wypowiedź Mariana Wolańskiego)



poniedziałek, 30 marca 2015

CZĘŚĆ 103

To jak, jesteście? Na początek krótko, ale jeśli dopiszecie komentarzami następna część pojawi się już jutro! :) Zapraszam do lektury:

"Akcja: ewakuacja"

T: Ewakuujemy szpital! - Stefan wpadł do pokoju lekarskiego.
N: Co się dzieje? - Spytała zdezorientowana Rudnicka.
T: Falkowicz! Woźnicka! Bomba! Gabinet! - Wykrzykiwał. - Nie ma czasu! -  Łysy mężczyzna wybiegł z pokoju lekarskiego. Consalida poderwała się z kanapy i uczyniła to samo, a Adam zaraz za nią. Dziewczyna szybko przemierzała korytarze biegnąc w stronę gabinetu profesora.
Ad: Wiktoria! - Krajewskiemu wreszcie udało się ją zatrzymać. - Wychodzimy stąd!
W: Andrzej! Pacjenci! Agata!
Ad: Mają tu całą kadrę personelu! Falkowicz by mi tego nie wybaczył, sorry.- Chirurg pociągnął ją za rękę i wręcz siłą prowadził do wyjścia.
W: Puść mnie! A Andrzej?!
Ad: On nie jest w stanie cię stąd zabrać, ja muszę. Szybciej! - Poganiał dziewczynę. Adam bywał (no dobrze, był) idiotą, dzieckiem, gówniarzem, lecz gdy była taka potrzeba umiał zachować powagę. I właśnie teraz była taka potrzeba - realne zagrożenie dla Wiktorii. Nie mógł dopuścić do tego by cokolwiek jej się stało, takie było przykazanie jego mentora. Od zawsze gdy Andrzej nie mógł sam zająć się Wiktorią, Adam wiedział, że automatycznie spada to na niego. Kiedyś już usłyszał cały wykład na temat tego co ma robić i co dla chłopaka jeszcze ważniejsze - został poinformowany, że jeśli Wiktorii coś się stanie, to i on będzie ponosił tego konsekwencje. Adam oczywiście regularnie wyśmiewał z tego powodu brata, lecz wiedział, że profesor mówi poważnie. W staruchu o samego siebie chirurg musiał upilnować koleżanki. Robił to z resztą nie pierwszy raz. Zdarzyła się już kiedyś sytuacja, gdy Falkowicz dostawał groźby, gdyż zadarł z "niewłaściwym towarzystwem" i wtedy właśnie Krajewski zostawał z Consalidą w domu, gdy profesor załatwiał ich sprawy. Wiktoria nawet się nie orientowała, że bracia zgrywali wszystko tak, że przez kilka dni nie opuszczała willi i nie zostawała sama ani na minutę, a obaj jej towarzysze mieli przy sobie cały czas broń. A gdy wszystko się wyjaśniło i sprawa przycichła Krajewski znowu wyśmiewał Andrzeja z jego "programu ochrony księżniczki", jak zwykł to nazywać Adam.

-Gdzie są nosze?! - Dopytywał wszystkich zirytowany Konica biegający w kółko po oddziale.
-W magazynku na minus jeden, ale nikt nie wie gdzie są klucze! - Odpowiedziała mu równie przerażona co on pielęgniarka, która chodziła tuż za nim.
- Otwórzcie boczne klatki schodowe, będziemy znosić na rękach! - Zarządził, z niepokojem spoglądając na kilka sal, które należały do niego.
-Klucze się zgubiły... - Poinformowała szczupła brunetka. Łysy ortopeda spojrzał w stronę głównej klatki schodowej - zablokowana była przez setki ludzi. Niektórzy pacjenci prowadzeni byli przez pielęgniarki, inni znoszeni przez dwóch lekarzy lub sanitariuszy, gdyż nikt nie mógł odnaleźć kluczy do przeklętego składzika z noszami.
-Wszyscy wybiegli na korytarze, my się już nie przepchamy. - Oznajmiła brunetka wciąż towarzysząca chirurgowi.
-Już wolałem być zakładnikiem... - Mruknął pod nosem. Ostatecznie, z racji iż ortopedia znajdowała się na wyższym parterze zdecydował się na wynoszenie chorych przez okno. Wzbudziło to duże niezadowolenie przebywających na oddziale, jednak jak postanowił - tak zrobił i właśnie wraz ze Stefanem podawali sobie kolejnego pacjenta przez duże okno.
-Pomysł niezły... - Pochwalił podwładnego Tretter. - Dam ci za to premię, jeśli ten szpital przetrwa. - Obiecał.
-Ile? - Spytał zaciekawiony.
Dyrektor zawahał się chwilę, lecz w końcu odpowiedział:
-400 złotych.
-Hojność pana dyrektora jest rozbrajająca...

Czemu ja?! No kurwa mać, czemu ja?! - Zastanawiała się siedząc na czerwonej kanapie i patrząc to na "terrorystę", to na profesora. Była wściekła, wściekła do szaleństwa. Jeszcze nie dochodziło do niej, że na prawdę zaraz mogą oboje wylecieć w powietrze.- Rozumiem, zacieśnianie więzi w rodzeństwie, ale czemu poprzez wspólną śmierć?! - Irytowała się.  Po chwili jej wzrok na dłużej zatrzymał się na chirurgu. Mężczyzna podparł głowę na dłoniach, zakrywając nimi twarz i trzymając łokcie na kolanach. Tkwił w tej pozycji już od paru minut. - A czemu oni? - Spytała się po chwili. Przed oczami miała już Consalidę, która została sama z dziećmi. I teraz już wszystko do niej dotarło i poczuła ciarki na placach.

W: Dosyć, kurwa mać, idę tam! - Zdecydowała, widząc, że Walczyk, która od kwadransa walczyła z ochroną już prawie udało się wedrzeć do szpitala.
Ad: Stój! - Krajewski złapał koleżankę za obie ręce. - Co chcesz zdziałać? Wziąć faceta na litość, czy siłą? Nie uda ci się ani jedno ani drugie. - Chłopak dla pewności dalej trzymał Wiktorię mocno za obie ręce. Nie wiedział jak duży jest ładunek i kiedy nastąpi wybuch, a wolał by Wiktoria nie była zagrożona.  Miał przed oczami już najgorszy scenariusz, w którym koleżanka mu ucieka i ginie razem z Agatą i Andrzejem, a jego dorywa ktoś z "mafii" Falkowicza. Zdecydowanie nie podobała mu się ta wersja dalszych wydarzeń. O stokroć wolał dostać premię od Falkowicza za wzorowo przeprowadzoną akcję ochrony księżniczki.
W: Nie wiem, zrób coś, kurwa mać! To jest twoje rodzeństwo!
Ad: Daj myśleć logicznie tym, którzy od tego są.
W: Już raz widziałam pracę polskich antyterrorystów, wpadli do szpitala kwadrans po wybuchu!
Ad: I wtedy Falkowicz sobie poradził, poradzi sobie i teraz! Consalida, facet ma IQ powyżej dwustu oraz dość dobrze rozwinięty instynkt samozachowawczy. Dam se rękę obciąć, że coś wymyśli! - Przekonywał ją. Był gotów upaść przed nią na kolana byle by tylko nie pchała się do tego szpitala. Miał dopiero 30 lat, nie chciał umierać. Najchętniej zabrałby ją jak najdalej od tej przeklętej bomby, najlepiej przynajmniej na drugi koniec miasta, ale zdawał sobie sprawę, iż na to nie ma szans.
W: Ale wtedy to była inna sytuacja...
Ad: Tak, bo teraz jest tam z Agą, a wtedy był z Zapałą. Oboje równie głupi, tylko że Woźnicka robi co on jej karze. Wiki, Andrzej da sobie radę, tego jestem pewien. - Przekonywał, choć wcale aż taki pewien nie był.
W: A jak...
Ad: Da sobie radę. - Krajewski przytulił koleżankę, samemu w myślach modląc się, by rozsądek jego brata zadziałał i tym razem. Falkowicz od lat twierdził, że jest Bogiem, a Adam głęboko wierzył we wszystko co jego mentor powiedział.

WRÓCIŁAM!!!

Uwaga, uwaga!
Obwieszczam wszem i wobec, iż wróciłam do Was, z czego niezmiernie się cieszę (mam nadzieję, że Wy też:)). Dziś o 18.00 pojawi się część 103 "Akcja: ewakuacja" Mam nadzieję, że będziecie!

poniedziałek, 23 lutego 2015

CZĘŚĆ 102

"Całujcie mnie wszyscy w dupę!"

Ag: Be, was, been. Beat, beat, beaten. - Blondynka siedziała na kanapie w pokoju lekarskim z zawzięciem ucząc się odmiany czasowników. Jak polecił jej profesor, wzięła się za naukę języka angielskiego.
F: A ty znasz chociaż znaczenie tych czasowników? - Spytał wchodząc do pomieszczenia.
Ag: Tak. - Przytaknęła od razu.
F: To co znaczy "beat"?
Ag: Eeee...
F: Zbić.
Ag: To ja powinnam dostać po dupsku, bo uczę się już od tygodnia i dalej nic nie wiem!
F: Wybacz, kobiet nie bijam. - Profesor nalał sobie kawy do porcelanowej filiżanki. Wszyscy normalni lekarze pili ten gorzki napój z przeróżnych kubków, lecz Falkowicz uparł się na porcelanę i Tretter był zmuszony zakupić taką filiżankę. Co prawda w pokoju lekarskim miał pojawić się cały taki zestaw, ale dyrektor uznał, że inni mogą pić kawę z obszczypanych kubków - w końcu porcelana jest droga. - Tak w ogóle, to gdzież się podziewa Wiktoria?
Ag: Z tego co wiem operuje.
F: No nie no, nie no... prosiłem, błagałem, groziłem... Co ta dziewczyna ma w głowie?
Ag: Siano, jak ja. - Odpowiedziała od razu bez zastanowienia. - Myślisz, że dlaczego się przyjaźnimy? Obie jesteśmy równie głupie. - Przyznała dalej powtarzając czasowniki.
F: Co to za operacja? - Spytał coraz bardziej zirytowany.
Ag: Jakiś tętniak narastający, czy coś trudnego. Strasznie podekscytowana była. Ale teraz to już nie masz co tam iść, już chyba kończą. - Internistka odłożyła kartkę z wydrukowaną odmianą czasowników i zabrała profesorowi filiżankę z kawą. - Na tym polega fenomen kubków, że kubek trzymasz w ręce i ci tak łatwo nie zabiorą, a filiżankę trzymasz na spodeczku i po chwili zostajesz z samym spodeczkiem.
F: Osiwieję przez was. - Profesor wstał z kanapy i skierował się do drzwi.
Ag: Już osiwiałeś. - Stwierdziła uśmiechając się przy tym słodko. Gdyby nie ten piękny uśmiech oraz błyszczące oczka małej dziewczynki chyba rzeczywiście by ją pobił.
F: Dziękuję ci bardzo! - Mężczyzna wyszedł z pokoju lekarskiego trzaskając drzwiami.
Ag: Niezła ta kawa. - Powiedziała sama do siebie upijając łyk naparu.

Zobaczył Wiktorię wychodzącą z bloku operacyjnego w towarzystwie Zapały.
P: Consalida, na prawdę wielkie dzięki. Nie wiem co bym zrobił bez ciebie... - Chłopak wręcz kłaniał się bladej jak ściana lekarce. Dziewczyna ledwo przebierając nogami szła przed siebie, a ten nie zważając na to kontynuował: - Wiesz, Nadia jest na prawdę bardzo fajną dziewczyną...
W: W papierach miała "Monika"... - Odparła dalej ledwo zachowując pionową postawę. Operacja kochanki kolegi była bardzo skomplikowana, spędzili na bloku ponad sześć godzin.  Kilka razy prawie stracili młodą dziewczynę. Wiedziała, że nie powinna operować - zabronił jej tego zarówno Andrzej jak i Hana, a powtarzała jej to do znudzenia Agata, ale Przemkowi, jako swojemu dawnemu przyjacielowi mimo wszystko nie mogła odmówić. W końcu jej spojrzenie padło na męża. Od razu odwróciła wzrok w drugą stronę, wiedziała że nie będzie zachwycony jej nierozważnością.
F: Wiki... - Zaczął karcącym głosem podchodząc do niej. Wziął ją pod ramię i poprowadził w stronę swojego gabinetu rzucając jeszcze swojemu dawnemu pupilkowi kpiące spojrzenie.
W: Tak, wiem... przepraszam. Nie jesteś zły?
F: Nie jestem na ciebie zły, tylko się o ciebie martwię. Powtarzaliśmy ci, kochanie: zakaz operacji. - Przypomniał otwierając przed nią drzwi swojego "królewstwa".
W: Tak, ale to była jakaś dziewczyna Przemka, nie mogłam mu odmówić... - Zaczęła tłumaczyć. I teraz Falkowicz już był zły. Nie na nią, lecz na Zapałę. Przybrał jednak maskę opanowanego i spokojnego profesora.
F: Odpoczywaj, skarbie. Teraz ja muszę iść na blok. Kończę za trzy godziny. Chcesz na mnie zaczekać, czy wolisz wziąć taksówkę i jechać do domu?
W: Zaczekam tu. Widziałam, że masz nową książkę...
Andrzej zdjął z półki nową literaturę medyczną i położył na biurku.
F: Zamów sobie coś do jedzenia z jakiejś restauracji.
W: Tak jest, panie profesorze. - Przytaknęła posłusznie i wzięła się za studiowanie najnowszej publikacji jednego ze znanych profesorów chirurgii.

Falkowicz przemierzał szpitalne korytarze, aż na jednym z nich dopadł Przemka i zaczęła się prawdziwa wojna na złośliwości i ironie. Po kilku minutach jednak przerwała ją pielęgniarka, więc ostateczny wynik, na którym poprzestali to 14 do 2, dla kogo chyba wiadomo. Profesor rzucił Zapale jeszcze jedno kpiące spojrzenie i skupił się na tym co do przekazania miała mu szczupła brunetka. Kobieta miała problem ze znalezieniem protezy, którą mieli wszywać za chwilę na bloku. Falkowicz, jak to Falkowicz - nie szczędził jej kpiących uwag. Dziewczyna jednak potulnie wysłuchiwała co miał do powiedzenia. Ostatecznie chirurg skwitował swą wypowiedź mówiąc, że jak on wszystkiego nie dopilnuje, to nic się nie udaje i skierował się do magazynu po protezę. Otworzył drzwi i ujrzał jakże piękną scenę przedstawiającą jego siostrzyczkę wraz z szanownym doktorem Latoszkiem. Kobieta w pozycji półleżącej znajdowała się już w samej bieliźnie na podłodze, Witek zaś był pozbawiony spodni.
F: Jak licealiści. - Zaśmiał się. Oboje przyłapani na gorącym uczynku patrzyli na profesora szeroko rozwartymi oczami, gdy ten bez najmniejszego skrępowania podszedł do odpowiedniej szuflady, wyjął z niej protezę i wymachując nią, powolnym krokiem wyszedł z magazynku.

Dnia następnego, w tym pozornie normalnym szpitalu (tylko pozornie)... Jak mawiał pewien profesor filozofii "Nie ma ludzi normalnych. Wszyscy jesteśmy nienormalni i dopóki nie zagraża to niczyjemu życiu jest uznawane za normalne". Zdecydowanie tyczy się to pracowników Szpitala Klinicznego w Leśnej Górze, tu normalni nie trafiają, a jeśli już znajdzie się jakiś ewenement - w kilka dni zostaje członkiem nienormalnej bandy LG.
Pod gabinetem profesora najpierw zatrzymał się Adam. Stanął przy drzwiach i nasłuchiwał. Dźwięki wydobywające się z pomieszczenia słychać było na całym korytarzu, a co bardziej istotne - słowa utworu też. Zaraz potem do Krajewskiego dołączyła zaciekawiona Agata, potem ni stąd, ni z owąd pojawił się tam Tretter, Van Graff, Sambor i Latoszek. Wiktoria słysząc jakie dźwięki wydobywają się z gabinetu profesora, a jeszcze widząc zgromadzenie lekarzy także nie omieszkała się tam zatrzymać.
T: Consalida, zrób coś z nim, ja cię błagam, dziewczyno! - Stefan z niepokojem rozejrzał się po korytarzu, gdzie wszyscy pacjenci patrzyli zdumieni w ich kierunku.
W: Ja? Co ja mogę? - Dziewczyna bezradnie rozłożyła ręce.
Ad: Skończyło się. - Westchną z ulgą, gdy na chwilę zapanowała cisza. Lekarze już mieli się rozejść, gdy od nowa usłyszeli słowa: " Wiersz w którym autor grzecznie ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich by go w dupę pocałowali". Wszyscy rozejrzeli się po sobie. Latoszek pokręcił z niedowierzaniem głową, zaś Van Graff poprawił okulary. I od nowa:
"Absztyfikanci Grubej Berty
I katowickie węglokopy,
I borysławskie naftowierty,
I lodzermensche, bycze chłopy.
Warszawskie bubki, żygolaki
Z szajką wytwornych pind na kupę,
Rębajły, franty, zabijaki,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Izraelitcy doktorkowie,
Widnia, żydowskiej Mekki, flance,
Co w Bochni, Stryju i Krakowie
Szerzycie kulturalną francę !
Którzy chlipiecie z “Naje Fraje”
Swą intelektualną zupę,
Mądrale, oczytane faje,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item aryjskie rzeczoznawce,
Wypierdy germańskiego ducha
(Gdy swoją krew i waszą sprawdzę,
Werzcie mi, jedna będzie jucha),
Karne pętaki i szturmowcy,
Zuchy z Makabi czy z Owupe,
I rekordziści, i sportowcy,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Socjały nudne i ponure,
Pedeki, neokatoliki,
Podskakiwacze pod kulturę,
Czciciele radia i fizyki,
Uczone małpy, ścisłowiedy,
Co oglądacie świat przez lupę
I wszystko wiecie: co, jak, kiedy,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item ów belfer szkoły żeńskiej,
Co dużo chciałby, a nie może,
Item profesor Cy… wileński
(Pan wie już za co, profesorze !)
I ty za młodu nie dorżnięta
Megiero, co masz taki tupet,
Że szczujesz na mnie swe szczenięta;
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item Syjontki palestyńskie,
Haluce, co lejecie tkliwie
Starozakonne łzy kretyńskie,
Że “szumią jodły w Tel-Avivie”,
I wszechsłowiańscy marzyciele,
Zebrani w malowniczą trupę
Z byle mistycznym kpem na czele,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

I ty fortuny skurwysynu,
Gówniarzu uperfumowany,
Co splendor oraz spleen Londynu
Nosisz na gębie zakazanej,
I ty, co mieszkasz dziś w pałacu,
A srać chodziłeś pod chałupę,
Ty, wypasiony na Ikacu,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

Item ględziarze i bajdury,
Ciągnący z nieba grubą rętę,
O, łapiduchy z Jasnej Góry,
Z Góry Kalwarii parchy święte,
I ty, księżuniu, co kutasa
Zawiązanego masz na supeł,
Żeby ci czasem nie pohasał,
Całujcie mnie wszyscy w dupę.

I wy, o których zapomniałem,
Lub pominąłem was przez litość,
Albo dlatego, że się bałem,
Albo, że taka was obfitość,
I ty, cenzorze, co za wiersz ten
Zapewne skarzesz mnie na ciupę,
Iżem się stał świntuchów hersztem,
Całujcie mnie wszyscy w dupę!…"

Ten właśnie utwór Juliana Tuwima idealnie opisywał stosunek profesora do większości pracowników tego szpitala. Dzisiejszy dzień, choć dopiero się zaczął, zbyt miły dla Falkowicza, dlatego właśnie pomyśał, że skoro wszyscy jego irytują od rana, to czemu nie miałby się odwdzięczyć? Może i nie jego współpracownicy go dziś denerwowali, ale w końcu jakaż to różnica? Dla Andrzeja świat dzielił się na ludzi ważnych (mniej lub bardziej, zliczyć ich i tak można było na palcach jednej dłoni), ludzi, którzy mogą mu się do czegoś przydać (tych było już nieco więcej) oraz resztę. I ta reszta ponosiła właśnie konsekwencje działań grupy drugiej. Grupa druga dziś właśnie dała się we znaki chirurgowi. Okazało się, że nie wszyscy inwestorzy są aż takimi idiotami za jakich Andrzej ich uważał i miliarder nie da mu pieniędzy na przysłowiowy "ładny uśmiech".

Agata z Wiktorią spojrzały na siebie.
W: Jest na coś wściekły. - Stwierdziła.
Ag: A jak jest wściekły lepiej się do niego nie zbliżać.
W: Kawa?
Ag: Herbata, moja droga. - Kobiety odeszły od zgromadzenia, a zaraz za nimi pobiegł Krajewski.
Ad: A mnie chciałyście zostawić samego z wściekłym Falkowiczem?! Szuje wy jedne... - Chłopak dołączył do nich i wspólnie udali się do bufetu.

-One mówić, że profesor być wściekły... - Przypomniał Samborowi z niepokojem, gdy ten już miał zacząć dobijać się do drzwi gabinetu. Van Graff spojrzał jeszcze raz na drzwi. I od nowa: "Absztyfikanci Grubej Berty,
I katowickie węglokopy..."
Latoszek pokręcił głową nie wiedząc co robić, gdy drewniane drzwi powoli się uchyliły.
-Spierdalamy! - Zarządził Stefan rzucając się do ucieczki, a pozostali uczynili to samo. W miejscu dalej stał tylko Sambor ze swoją ponurą miną. Falkowicz zmierzył chirurga srogim wzrokiem, trzasnął za sobą drzwiami i z krnąbrną miną udał się na oddział by uprzykrzać życie pielęgniarkom, a z gabinetu dalej wydobywały się słowa twórczości Tuwima.

A po południu, na korytarzu tegoż samego szpitala...
L: Idziesz tam, natychmiast! - Rozkazał blondynce. Kłócili się o to od dobrego kwadransa.
Ag: Przecież widziałeś jaki był rano wściekły! Chce żeby mnie zabił?!
L: To tym bardziej, jak był wściekły może chcieć zniszczyć komuś życie, a ja nie chcę być tym kimś! Przecież jesteś jego małą siostrzyczką, nic ci nie zrobi! Uśmiechnij się ładnie i po problemie!
Ag: Witek, dlaczego ja mam go o to prosić?
L: Bo mnie nawet nie zna!
Ag: To jak cię nie zna, to skąd ma wiedzieć, kto jest twoją żoną?!
L: Bo jest Falkowiczem i ma całą zgraję pielęgniarek! No już! - Latoszek zapukał do drzwi gabinetu, otworzył je i wepchnął tam internistkę, tak że ta mało się nie wywróciła próbując złapać równowagę na swoich piętnastocentymetrowych szpilkach. Profesor oderwał się od uzupełnianych dokumentów i spojrzał na dziewczynę.
Ag: Wiesz... mam do ciebie taką prośbę... - Zaczęła niepewnie. Dłońmi trzymała oparcie drewnianego krzesła i przestępowała z nogi na nogę. Profesor jednak nie zamierzał ułatwić jej zadanie i siedział w miejscu wciąż w milczeniu przyglądając się dziewczynie. - Bo to co widziałeś wczoraj... on ma żonę... i dobrze by było gdyby ona się nie dowiedziała.
Profesor wstał z miejsca, zapiął guzik idealnie skrojonej, granatowej marynarki, obszedł biurko i stanął naprzeciw internistki. Dziewczyna ani drgnęła. Jak zwykle nie wiedziała czego się po nim spodziewać. Jako człowiek chwilami ją przerażał, chwilami fascynował.
F: Życie seksualne doktora Latoszka mnie nie interesuje. - Odparł. - Nie smuć się tak, twój płomienny romans z panem doktorem nie ujrzy światła dziennego. - Zapewnił unosząc jeden kącik ust. Profesor sięgnął do jednej z szafek po butelkę wina. Lekarka dalej ani drgnęła. - Bonum vinum laetificat cor hominis. - Chirurg znów znalazł się tuż obok niej. Kobieta uniosła brwi nie rozumiejąc jego słów. - Dobre wino uwesela serce człowiecze. - Przetłumaczył wręczając jej butelkę. - Nie kurcz mięśni brzuśca czołowego, postarza cię to.
Kobieta przytaknęła skinieniem głowy, odwróciła się i opuściła gabinet. Profesor zaśmiał się, gdy drewniane drzwi się zamknęły i zasiadł przy swym biurku by wziąć się do dalszej pracy.

Dziewczyna przemierzała szpitalne korytarze myślami jednak będąc zupełnie gdzie indziej. Po chwili jednak zatrzymało ją czyjeś wołanie. Spojrzała przed siebie: rude.
W: Widzę, że coraz to lepiej ci się powodzi? Kolejny zakochany osiemdziesięciolatek ci się oświadczał i tym razem dorzucił flaszkę wina? - Spytała zabierając koleżance butelkę. - Dobre wino... nie chodź tak z tym po oddziale, pacjenci patrzą.
Ag: Aaa toooo... - Internistka spojrzała na flaszkę czerwonego trunku. -  Nie, to nie od pacjenta.
Kobiety w objęciu szły powolnym krokiem przez korytarz.
W: A od kogo?
Ag: Od Andrzeja. Dawaj, tobie nie wolno! - Blondynka zabrała koleżance z powrotem alkohol.
W: Od Andrzeja? - Dziewczyna uniosła pytająco brwi.
Ag: Nie marszcz mięśni brzuśca czołowego, postarza cię to. - Powtórzyła słowa brata i nagle poczuła satysfakcję z tego, choć nawet nie wymyśliła tego sama. Powoli zaczynała rozumieć czemu Andrzej czasem zachowuje się tak dziwnie, to sprawia przyjemność, gdy ktoś - tak jak Wiktoria teraz na nią - patrzy na ciebie zdziwionym i zakłopotanym wzrokiem nie rozumiejąc o co ci chodzi. Internistka potrząsnęła lekko głową chcąc pozbyć się tej myśli. Przerażała ją każda chwila, w której rozumiała Falkowicza, cały Falkowicz ją przerażał. - Przecież on to rozdaje wszystkim, ma pewnie hektolitry od pacjentów. - Wyjaśniła. - Zakupy? - Postanowiła zmienić temat i odciągnąć Wiktorię od myśli, że profesor sprawił jakikolwiek prezent komukolwiek poza swoją żoną, a swoje myśli odsunąć od dziwnej dość osoby chirurga.
W: A wiesz, że chętnie. Tylko ja zostawiłam auto pod domem, a ty chyba jeszcze swojego z parkingu nie ruszyłaś..., ale Andrzej ma jakiejś spotkanie w restauracji w Centrum Handlowym za godzinę. Zabierzemy się z nim. - Znalazła rozwiązanie, które nie zmuszałoby ich do korzystania z komunikacji miejskiej, której szczerze nienawidziła.
Ag: Taaak. - Zgodziła się, jednocześnie zastanawiając się nad tym, czy jej życie na prawdę kręcić się musi w okół persony Andrzeja Falkowicza. Dziwnie się czuła, gdy zdała sobie sprawę jak dużo jest go w jej życiu i jak szybko zaczęło być dla niej oczywiste, że jeżeli cokolwiek się dzieje biegnie się do niego, z każdym problemem idzie do niego, ciągle tylko on - ten dziwny i wciąż niezrozumiały dla niej człowiek. Sama nie wiedziała co on w ogóle robił w jej życiu. Najpierw "pan profesor", potem po prostu "Falkowicz", a teraz? Andrzej? Na początku był tylko lekarzem z innego oddziału, potem facetem jej przyjaciółki, a następnie dnia pewnego dowiedziała się, że jest jej bratem... Pamiętała to doskonale, była wtedy przerażona. Kompletnie nie wiedziała co robić, jak się względem niego zachowywać, jak on będzie ją traktował... a z czasem wszystko samo się ułożyło i już nie myślała nad każdym zdaniem wypowiedzianym w jego towarzystwie, nie wstawała gdy do niej mówił, nawet robiła sobie z niego żarty... I okazało się, że wcale nie jest taki zły, na jakiego wyglądał trzy lata temu. Jedno zaś pozostawało niezmienne - dalej był dla niej osobą niezrozumiałą.
F: Agato, czy ty nas w ogóle słuchasz? - Spytał spoglądając na nią uważniej, a rudowłosa przyjaciółka potrząsnęła jej ramieniem. Internistka aż podskoczyła wyrwana z zamyślenia.
Znowu on? Skąd on się tu wziął?! - Lekarka nawet nie zauważyła, że stał przed nią od dobrych pięciu minut wraz z Wiktorią mówiąc do niej, gdy ona tylko przytakiwała nawet nie orientując się w sytuacji.
Ag: Tak, tak. - Zapewniła, choć ni w ząb nie wiedziała o czym mówili.
W: Ja nie wiem co się z tobą dzieje, Aga.
Ag: Nic się nie dzieje. Przepraszam, zamyśliłam się.
F: Jak zwykle, głowa w chmurach. Uważaj, z takim podejściem świata nie zwojujesz. Absens carens - nieobecny traci.
Ag: Czy ty jadąc pociągiem uczysz się na pamięć tysiąca przysłów łacińskich?!
F: Ty wyglądasz przez okno, gaworzysz z innymi pasażerami, czy rozwiązujesz krzyżówki? Tracisz czas. A czas to pieniądz. Tylko nie trać teraz czasu na zastanawianie się ile pieniędzy już straciłaś i przeliczaniu tego na maskary, lepiej weź się do pracy. - Polecił dziewczynie i nim zdążyła coś odpowiedzieć skierował się do wyjścia na odchodne oznajmiając: Czekam na parkingu!

Opierały się o barierkę spoglądając w dół, gdzie znajdowała się restauracja. Do stolika profesora podeszła starsza kobieta w ciemnobrązowym futrze, które sięgało jej do kostek. Woźnicka zaśmiała się na ten widok i szturchnęła koleżankę w bok.
Ag: Patrz. - Wzrok Wiktorii także padł na kobietę. - Chyba zazdrosna być nie musisz. Swoją drogą myślałam, że pan profesor ma lepszy gust.
Falkowicz wstał widząc, że jego towarzyszka już przybyła i szarmancko pocałował ją w dłoń, po czym zabrał od niej futro i powiesił na nieopodal stojącym wieszaku. Pomógł jej usiąść, pogroził palcem śmiejącym się dziewczynom i sam także zajął miejsce. Lekarki dopiero teraz zaczęły dokładniej przyglądać się przybyłej kobiecie. Miała około dziewięćdziesięciu lat. Była bardzo szczupła i elegancko ubrana. Na jej szyi wisiała stara jak świat złota kolia wysadzana drogocennymi kamieniami, na nadgarstku bransoletka do kompletu. Prawie wszystkie jej palce zdobiły wielkie pierścionki, zaś paznokcie umalowane miała na srebrny, w odczuciu lekarek trupi, kolor.
Ag: Wygląda przy niej jakby go wynajmowała... - Internistka ponownie parsknęła śmiechem.
W: Ja nie wiem jaki on ma w tym interes, ale domyślam się, że spory. On nienawidzi starych ludzi!
Ag: Nie mam pojęcia co on wymyślił i znając jego, to ja wcale nie chcę wiedzieć. Idziemy na te zakupy?
W: No idziemy!

Kobiety obładowane torbami z zakupami przemierzały dalej centrum handlowe.
Ag: Miał być o 18.00... - Narzekała.
W: Jest za cztery 18.00, siadamy. - Zarządziła widząc wolną ławkę. - Nie spóźni się, on się nigdy nie spóźnia.
Ag: Oby, bo na przystanek iść mi się nie chce, a potem od przystanku jeszcze pół kilometra... Po co ja tyle tego kupowałam?
W: Nie wiem. Mówiłam ci żebyś nie wpadała w szał widząc błyszczyki MACa, to nie - kupiła pięć i się ucieszyła!
Ag: Się odezwała ta co wydała w Douglasie osiem tysięcy! W ogóle szkoda, że nie kupiłaś sobie tej sukienki...
W: Nie lubię takich długich... - Rudowłosa dziewczyna sięgnęła po telefon słysząc dźwięk smsa. - "Minus dwa, zielone 6B" - Przeczytała na głos. - Mówiłam, że zdąży i proszę bardzo, jest 17.59!
Ag: Dobra, jest idealny! - Przyznała i zaczęła zbierać z ławki torby z zakupami.

Ag: Boże, jak ja nienawidzę takich wielkich parkingów! - Narzekała rozglądając się w wielkiej hali za kolorem zielonym.
W: Ja kiedyś zgubiłam auto na takim i zadzwoniłam po gliny, a potem się okazało, że jak stał, tak stał. Od tamtej pory mam taki przycisk przy kluczykach, że jak nacisnę to mi samochód świeci na wszystkie kolory i wyje. I to ma zasięg na kilometr!
Ag: Jesteś nienormalna. - Skwitowała. - Zielone! - Krzyknęła uradowana widząc słupy umalowane w tym kolorze i zaraz namierzyły także profesora.
W: Andrzej, powiedz ty mi co to była za kobieta? - Spytała wsiadając do czarnego Infiniti.
F: Taka bardzo miła starsza pani...
W: Co ty wymyśliłeś?
F: Spotykam się z nią raz na jakiś czas na herbatce, ona opowiada mi jak podczas wojny nosiła wiadomości w żelazku... - Profesor spojrzał do tyłu na śmiejącą się Agatę. - To jest historia autentyczna, moja panno. Poznałem ją w tatrach, nastawiałem jej bark pod giewontem.
Ag: Nie no, romantycznie...
F: Samotna starsza pani, która za długo już nie pożyje i nie miała na kogo przepisać kilkumilionowego majątku. Dzisiaj właśnie sporządziliśmy testament.
W: Co ty jej zrobiłeś? - Spytała coraz bardziej zaciekawiona. - Prawa wolna. - Poinformowała wychylając się z fotela.
F: Umiem prowadzić, wzrok także mam niezły. - Wyjechali z parkingu. - Nic jej nie zrobiłem. Ja tylko zgodziłem się przyjąć po niej spadek. Zyski: kilka milionów. Straty: 20 złotych za czyszczenie samochodu, gdyż zostawiła na siedzeniu połowę futra.
W: Może od początku, bo ja dalej nie pojmuję dlaczego obca kobieta przepisała ci majątek.
F: W górach nastawiałem jej bark, potem spotkaliśmy się w Warszawie. Zaczęła mówić, że nie ma komu oddać majątku i nazywać mnie swoim synem. Zjedliśmy dwa obiadki, miło porozmawialiśmy i dziś przepisała na mnie testament.
Ag: Ja też chcę znaleźć taką babcię!
F: Raczej dziadka, obawiam się że na starszą panią twe uroki by nie zadziałały.
W: Co ty zrobiłeś, żeby dostać ten spadek? - Spytała spoglądając na niego podejrzliwie.
Ag: Właśnie, co ty zrobiłeś? - Wtórowała koleżance.
F: Nic nie zrobiłem. Za kogo wy mnie, przepraszam bardzo, macie?!
W: Ja jakoś w to nie wierzę....
Ag: Nie, w to nie można wierzyć... - Powtarzała po przyjaciółce.
F: Widocznie jesteście kobietami małej wiary. A ty nie bądź echem, moja panno.
Ag: Nie jestem panną! - Krzyknęła zirytowana. Nienawidziła jak tak ją nazywał, czuła się wtedy jak mała, głupia dziewczynka.
F: Wybacz, uznałem, że "panna" brzmi lepiej niż "rozwódka".
Ag: Jeśli już to wdowa, mój mąż popełnił samobójstwo.
F: Nie dziwię się, wesoła wdówka... - Na te słowa Wiktoria parsknęła śmiechem, a zaraz dołączyła do niej Agata, która nie była już w stanie udawać dłużej gniewu na profesora.
Ag: Poza tym moje małżeństwo zostało unieważnione!
F: I jesteśmy w punkcie wyjścia, moja panno. - Zaśmiał się, płynnie skręcając w leśną drogę. - Powiedz mi teraz tylko do którego kawalera mam cię zawieść?
Ag: Do bogatego!
W: Zawieźmy ją do Trettera! Jako dyrektor pensyjkę ma niezłą.
Ag: Przepraszam, ty chcesz mnie z Tretterem połączyć?!
W: A czemu by nie?
Ag: On ma z 70 lat! Poza tym nie jest kawalerem.
F: Właśnie, mi się wydaje, czy on ożenił się z pielęgniarką?
W: A co to zmienia?
F: Zdarzają się związki lekarza z pielęgniarką, ale żeby dyrektor... A z resztą, jakim on jest dyrektorem?
W: Ale jakie ma znaczenie zawód w małżeństwie?
F: Jakieś ma... lekarz z pielęgniarką wzbudza zdziwienie, ale wyobraź sobie na przykład profesora z żoną pielęgniarką? Był jeden taki wariat. Został wyśmiany w całym środowisku medycznym, pół roku później się rozwiódł.
W: To ja się może wezmę za habilitację, bo jeszcze dojdziesz do wniosku, że związek z lekarką to tez mezalians i co wtedy?
F: Oj Wiki...
Ag: A ten profesor co się rozwiódł z pielęgniarką może by chciał lekarkę? - Spytała zaciekawiona. Wiktoria zlustrowała przyjaciółkę.
W: Może by i chciał. Miałam okazję go poznać, bardzo miły i kulturalny człowiek po osiemdziesiątce...
F: Nie ma dzieci, mogłabyś dostać spory spadek. - Pocieszył ją chirurg.
Ag: Jakieś inne propozycje?
W: Sambor? - Internistka pokręciła przecząco głową.
F: Rogalski?
W: Starzyński?
F: Latoszek?
W: Gawryło?
Ag: Nie!
F: Może Van Graff?
Ag: Was o pomoc poprosić...
F: Przecież my zawsze z chęcią ci pomagamy, nieprawdaż Wiktorio?
W: Nie, ja już mam dość dzisiejszego dnia. - Westchnęła zrezygnowana -  Ta ciągle marudzi, ten robi nie wiadomo co żeby dostać jakiś spadek... Całujcie wy mnie wszyscy w dupę!
F: Jeśli pozwolisz...

W opowiadaniu został wykorzystany utwór Juliana Tuwima "Całujcie mnie wszyscy w dupę!". Autor nie czerpie żadnych korzyści materialnych z jego publikacji. 

czwartek, 19 lutego 2015

"Feministki"

Cóż, moi Drodzy... dawka komedii niemającej żadnego głębszego sensu, jak za starych dobrych czasów :)

Ag: Miałam taką pacjentkę... - Woźnicka nalała sobie kawy do obtłuczonego kubka. - Kobieta po czterdziestce, próbowała się zabić bo ją mąż zdradzał... Jakiś ustawiony policjant, czy coś. Faceci to są jednak do niczego. - Blondynka żaliła się Krajewskiemu, który topił swoje smutki w Metaxie "pożyczonej" od brata.
Ad: Yhm... - Adam niechętnie przytaknął nalewając sobie kolejny kieliszek alkoholu.
F: Pozwolisz, że się wtrącę, Agato, nim twoja feministyczna natura karze ci zabić wszystkich mężczyzn tego świata. - Profesor na chwilę oderwał się od uzupełniania dokumentów. - Skoro mąż ją zdradzał to jakaś jej wina także w tym musiała być. Brzydka, niezadbana, gruba... kto by z taką wytrzymał?
W: Przepraszam, to jak ja będę po czterdziestce to też będę brzydka i gruba, a ty będziesz mnie zdradzał?! - Oburzona Wiktoria oderwała się od wypełnianej dokumentacji.
F: Nie. - Odparł, lecz dla Consalidy było to niezbyt przekonujące, więc zgromiła go wzrokiem. - Nie. - Powtórzył bardziej pewnie.
W: Taa... - Mruknęła bez przekonania. - Nie, ale to będzie moja wina, bo przecież jestem stara, a są ładniejsze, młodsze, z większymi cyckami...
F: Są młodsze, lecz nie ma ładniejszych, skarbie. - Profesor uśmiechnął się czarująco w stronę lekarki.
W: Wiesz co, ja lepiej pójdę pracować, to może zdążę zarobić na operacje plastyczne, bo przecież już niedługo będę stara, brzydka i do niczego! - Kobieta wyszła z pokoju lekarskiego trzaskając drzwiami.
F: Cholerne feministki. - Zirytowany profesor rzucił długopis na biurko i oparł się wygodnie na krześle. - Kiedyś kobieta siedziała w domu, mężczyzna pracował, wszystko było jasne i baby znały rezon, a teraz się w głowach poprzewracało!
Ad: Mówiłem: Baby są głupie, baby trzeba lać. - Adam wypił jednym haustem kolejny kieliszek alkoholu.
Ag: Ciekawe co byście mówili na naszym miejscu. - Westchnęła blondynka.
F: Zacznijmy od tego, że ja nigdy nie zrozumiem tych wyimaginowanych problemów kobiet.
Ag: Tylko jak kobieta nie ma tych "wyimaginowanych" problemów, to potem kończy jak moja pacjentka - zdradzana przez facetów, którzy po pięćdziesiątce chcą przeżywać drugą młodość w ramionach młodych dziewczyn i się czują jak Casanowy jak się pokażą z młodą laską. Wy wszyscy jesteście tacy sami! Wszyscy myślicie tylko o jednym!
F: Zachowujesz się jak zgorzkniała, stara kobieta. Brakuje ci tylko kota.
Ag: Aha, czyli już po trzydziestce jesteśmy stare?! No super, dzięki! A wy to jesteście młodzi do osiemdziesiątki po prostu, tak?! My się staramy, godziny spędzamy przed lustrem, a wy i tak nigdy tego nie docenicie! Dosyć tego, nigdy więcej! Żadnych fryzur, manikiurów, makijaży, szpilek! Koronkowa bielizna wrzynająca się w dupę, tipsy przez które nie można nawet w siatkę zagrać, kurwa mać, nigdy więcej! - Blondynka dostała szału. Wyciągała przeróżne spinki ze swoich włosów rozrzucając je po całym pokoju lekarskim. Potem zdjęła kremowe buty na piętnastocentymetrowym obcasie i po kolei rzuciła obydwoma w profesora, tak że ten ledwo uniknął dostania nimi w głowę. - Dosyć! Nigdy więcej!
F: Tą niewygodną koronkową bieliznę także zamierzasz zdjąć? - Zaśmiał się patrząc na wściekłą dziewczynę.
Ag: A żebyś wiedział! - Dziewczyna weszła na parapet. - Pierdolone pończochy, cholerne stringi! - Dziewczyna po kolei zdejmowała bieliznę spod pudrowo-różowej sukienki i  rozrzucała ją po podłodze.
Ad: Uuuuuu... Agatka robi striptiz! - Krzyknął zadowolony popijając kolejny kieliszek dwunastogwiazdkowej Metaxy. Falkowicz za to oparł się o blat biurka patrząc na dziewczynę z niedowierzaniem.
Ag: Koronkowe staniki, wrzynające się druty, bo sportowe nie seksowne... nigdy więcej! - Lekarka pozbawiała się tej części bielizny, gdy w pokoju lekarskim zawitał Van Graff. Anestezjolog stanął w wejściu nie dowierzając własnym oczom i po paru sekundach internistka rzuciła biustonoszem tak niefortunnie, że wylądował on na głowie obcokrajowca. Ten zdegustowany rzucił bieliznę dziewczyny na podłogę, spojrzał z obrzydzeniem na Andrzeja i Adama, odwrócił się na pięcie i wyszedł z pomieszczenia. Krajewski patrzył na internistkę pożądliwie, wyglądała bardzo seksownie w samej obcisłej, cienkiej sukience, z rozpuszczonymi włosami w nieładzie. Profesora za to coraz bardziej interesowało co wydarzy się dalej. Niezły kabaret. - Pomyślał.
Lekarka otworzyła szeroko wielkie okno.
Ag: Nieważne, że na dworze minus pięć, mnie jest gorąco, bo grzeje mnie moja młodość! A wy stare grzyby... Ratunku! - Pisnęła, gdy poczuła, że traci równowagę stojąc na parapecie szeroko otwartego okna. Nie patrz w dół, nie patrz w dół... - Powtarzała sobie w myślach. - Aaaa!!! Czemu ja patrzę w dół?!
Ag: Ratunku, Andrzej!!!
W tym momencie profesor już nie powstrzymywał wybuchu śmiechu.
F: Wiesz, pomógł bym ci, ale ty tu tak stoisz, bez bielizny, w samej cienkiej sukience... Ja stary profesor, ty młoda dziewczyna, to nie wypada...
Ag: Raaatuuuunkuuuu!!! - Wrzasnęła.
Profesor podszedł do parapetu na którym stała dziewczyna.
F: Mężczyźni są potrzebni? - Spytał wyciągając rękę w jej stronę.
Ag: Ni... - Nie zdążyła zaprzeczyć, próbując złapać się profesora, a Falkowicz zrobił duży krok do tyłu odsuwając się od niej. - Tak, cholera jasna, tak! Pomóż... - Internistka spojrzała na niego błagalnie. - Ja mam lęk wysokości...
F: Wiem. A kobiety powinny o siebie dbać?
Ag: Tak! Tak powinny! - Krzyknęła patrząc na niego błagalnie. Chirurg złapał ją w talii i bezpiecznie postawił na podłodze.
F: I do czego komu i na co feminizm?
Ag: Żeby kobiety nie były niewolnicami!
F: Oj tam zaraz niewolnicami... A ja cię zawsze mogę z powrotem tam postawić, moja droga.
Ag: Feminizm jest nikomu do niczego niepotrzebny. - Wyrecytowała posłusznie.
F: Wiedziałem, że się dogadamy.
Ag: No ale to jest nie fair! Powinno być równouprawnienie. - W blondynce obudziła się dziś feministka.
F: Więc czemu ja mam dłużej pracować? Żądam równouprawnienia, idę strajkować.
Ag: W 2040 ma się wyrównać wiek emerytalny.
F: W 2040 to ja już będę na Warszawskich Powązkach.
Ag: Bez przesady, będziesz wtedy miał... - Zastanowiła się chwilę. - 77 lat, to nie tak dużo...
Ad: Ja żądam równouprawnienia! - Wybełkotał pijany już Adam.
F: W sumie ja bym na tym źle nie wyszedł... krzesło by mi restauracji odsuwali, wina by mi nalewali, do domu by mnie odwozili...
Ad: I teraz to Agata cię będzie całować na przywitanie w rękę! Ja tam już się nie mogę doczekać.
Ag: Cholerny feminizm... - Warknęła pod nosem.
F: I nie można było tak od razu? Cóż, moi drodzy, idę szukać swojej rudej feministki, zanim postanowi iść strajkować. - Profesor wyszedł z pokoju lekarskiego, a Agata zrezygnowana zaczęła zbierać swoje rzeczy z podłogi.

Ta część stanowi pojedyńczy fragment opowiadania i nie będzie kontynuowana.

czwartek, 12 lutego 2015

CZĘŚĆ 101

"Zostaniesz moją walentynką?"

A w Leśnej Górze, pozornie normalnym miejscu (tylko pozornie), dnia 14 lutego...
Obudził go uporczywie dzwoniący budzik. Spojrzał na niego i po raz kolejny zdziwiło go zachowanie jego samego - była godzina 03.30. Kto normalny nastawia budzik na godzinę 03.30 rano? Mało takich wariatów, ale czego się nie robi dla kariery.
Rudowłosa lekarka spojrzała na zegarek i z powrotem zamknęła oczy.
W: Serio...? - Wymamrotała przeciągając się na łóżku. - 3.30 rano? - Spytała z niedowierzaniem. - Nie, sory, w nocy. - Poprawiła się. - Jest 03.30 w nocy, a ty wstajesz o tej porze. - Dodała. Nie szokowało jej to, czasem obydwoje wstawali o podobnej porze, ale wtedy zazwyczaj w ogóle nie zasypiali. 
F: Śpij kochanie. - Profesor złożył pocałunek na jej policzku i zarzucając na siebie czarny szlafrok wyszedł z sypialni, a Consalida naciągnęła kołdrę na głowę i po chwili znowu zasnęła.
Falkowicz otwierając oczy tylko na tyle, ile było to konieczne by nie wpaść na ścianę skierował się do salonu. Wziął telefon i wybrał numer brata. 
F: Krajewski, wstawaj. - Wymamrotał do słuchawki.
Ad: Ehe... - Mruknął i rozłączył połączenie, po czym nakrył głowę kołdrą chcąc dalej spać. Profesor jednak doskonale wiedząc, że chirurg to zrobi wybrał jego numer powtórnie. 
F: Wstawaj, Adam... -  Kontynuował tym samym głosem.
Ad: Dobra, wstałem. Pa.
Falkowicz wszedł do łazienki. Kwadrans później swe kroki skierował do garderoby. Ubrał wcześniej przygotowany zestaw i zszedł na dół. Przyszykował talerz kanapek i włączył czajnik. Gdy był tak zaspany nie pijał espresso, lecz zabójczą miksturę, którą przyrządzał wsypując w filiżance do pełna kawy i zalewając wrzątkiem. Stworzył dwie filiżanki takiego naparu. Wyjrzał przez okno i zobaczył podjeżdżający czarny samochód. "Wypadł" z niego Krajewski i ledwo przeplatając nogami skierował się do willi. Profesor spojrzał na zegarek - godzina 4.10 - czyżby Adam nauczył się być punktualny? Nie miał siły się nad tym zastanawiać. Krajewski przetoczył się przez hol w międzyczasie unosząc niemrawo prawą rękę do góry w geście przywitania i opadł krzesło przy kuchennym stole naprzeciw Falkowicza. 
Ad: Umieram... - Wyjęczał kładąc się na stole.
F: Nie śpij. - Upomniał go. Krajewski niechętnie  oparł głowę na dłoni. Po chwili jednak to profesor opadła na blat.
Ad: Nie śpij. - Młodszy brat kopnął starszego w kość piszczelową  i sięgnął po jedną z kanapek, a profesor uczynił to samo, nawet nie karcąc Adama za jego cios. Skonsumowali śniadanie, po czym chwycili za filiżanki.
F: Co cię nie zabije, to cię wzmocni. - Stwierdził wiedząc, że po skosztowaniu naparu oboje poczują chwilową palpitację serca, lecz i tak sięgnęli po kawę. 
Ad: Kiedyś mnie te twoje mikstury wykończą. - Westchnął zrezygnowany. - Jedziemy twoim, czy moim? - Spytał biorąc kolejny łyk zabójczego napoju.
F: Ile spałeś?
Ad: Cztery.
F: Ja dwie, prowadzisz.
Ad: Yhmmm... - Chłopak znowu opadł na blat.
F: Nie śpij. - Teraz to profesor kopnął Adama w kość piszczelową.
Ad: Ałaaa. - Wyjęczał.
F: Widzisz jak to miło? Już za pięć w pół do piątej, jedziemy. - Profesor niechętnie wstał z krzesła i założył marynarkę. 

Jechali autostradą z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Z głośników rozbrzmiewała muzyka metalowa rozgłośniona na maksimum - profesor nawet temu nie protestował. Kawa nieco ich rozbudziłam, lecz głośna muzyka także nie szkodziła, a wręcz przeciwnie - pomagała. 
F: Pijak na poboczu. - Poinformował Krajewskiego.
Ad: Yhm. - Wyjątkowo Adam nie protestował pomocy. W duszy był wdzięczny Andrzejowi za informowanie go o wszelkich niebezpieczeństwach na drodze. Oboje byli bardzo zmęczeni, ale jednak co dwie pary oczu, to nie jedna. Podczas takich wyjazdów dogadywali się zdumiewająco dobrze. Gdyby nie umieli dojść do konsensusu, zapewne już pierwsza taka wycieczka skończyłaby się dla nich tragicznie. - Wstąpimy na kawę do Orlenu? - Spytał wymijając wielkiego tira. Ich ulubioną stacją był właśnie Orlen - zawsze kupowali tam espresso, które było wyjątkowo dobre (jak na stację benzynową), a jeśli mieli dłuższą wolną chwilę Adam kupował sobie jeszcze hot-doga, na którego od zawsze bezskutecznie próbował namówić Falkowicza.
Profesor spojrzał na zegarek.
F: Nie mamy czasu, za godzinę musimy być w klinice. Napijemy się kawy na miejscu.
Ad: Okey. Myślisz, że nie wypadlibyśmy z trasy, gdybyśmy jechali 20 km szybciej?
F: Ryzykować życiem dla dotarcia na miejsce pięć minut wcześniej? - Spytał spoglądając na Krajewskiego.
Ad: I dla satysfakcji. - Dodał, na kilka sekund także odrywając wzrok od drogi.
F: Zawsze. 
Ad: Ahoj przygodo! - Uradowany uzyskaniem pozwolenia Adam dodał gazu. Profesor nie obawiał się jeździć szybko, nawet gdy to Adam prowadził, szczególnie podczas takich ich wspólnych wyjazdów. Był to taki czas, gdy dogadywali się jak nigdy, a Adam na kilka godzin z kłopotliwego i głupiego podwładnego zamieniał się w jego dobrego kolegę. Czy nie mógłby być taki zawsze? - Zastanawiał się profesor. Chciałby mieć takiego brata cały czas. Nagle przestawali się sprzeczać, wytykać sobie wszystko i byli jak... jak przyjaciele, można by powiedzieć. Bardzo lubił taką wersję Krajewskiego i właśnie to przekonywało go do tych lekko szalonych wyjazdów. Zarabiali na tym także, lecz nie to było najważniejsze. Adam sam sobie się dziwił, lecz także lubił te ich "wycieczki". Wyjeżdżali wcześnie rano, jechali ze sporą prędkością do jednego z miast, których profesor miał klinikę, wykonywali zazwyczaj skomplikowaną i trudną operację, prawie zawsze z sukcesem, bo w końcu byli dobrymi chirurgami, a potem wracając wstępowali do jakiejś restauracji na obiad.

Wpadli do kliniki. Od razu skierowali się na blok operacyjny. W przebieralnie wedle dawnej tradycji czekała na nich kolejna porcja kofeiny, tym razem nieco słabsza. Przejrzeli jeszcze najnowsze wyniki badań pacjenta i wzięli się do pracy.


Wiktoria zwlekła się z łóżka. Kobieta spojrzała na zegar - była godzina 10.00. Pewnie teraz operują. - Pomyślała. Zazdrościła im tego trochę. Z nią Andrzej także nieraz wybierał się na takie operacji, ale teraz z racji ciąży miała grzecznie całymi dniami leżeć odłogiem w domu. Co prawda ona nigdy nie wstawała o trzeciej nad ranem i nie pijała zabójczych kaw - jej Andrzej by takiej mikstury nie przyrządził i zawsze gdy natrafiała się taka operacja wyjeżdżali wieczorem i nocowali w hotelu, lecz Adam i Andrzej zawsze decydowali się na nieco bardziej szalony plan. Wzięła prysznic, zjadła śniadanie i wybrała numer przyjaciółki. Z racji iż ta jednak nie mogła udać się z nią na zakupy, ani do SPA, gdyż miała dyżur, a Andrzej do domu miał wrócić dopiero późnym wieczorem zdecydowała się popływać w ich wielkim basenie. Zdjęła z siebie ubrania i jak zwykle nie szukając stroju kąpielowego weszła do lekko chłodnej wody.

Podjechali do restauracji pod Krakowem po drodze dyskutując o operacji, która była bardzo trudna i ciekawa - tak jak lubili. Dzięki ich doświadczeniu (no dobrze, dzięki profesora doświadczeniu) udało im się utrzymać pacjenta przy życiu.
Zaparkowali na tym samym miejscu co zawsze i weszli do lokalu. Od zawsze odwiedzali to samo miejsce wracając z Krakowa, a Adam o dziwo nie miał nic do elegancji restauracji i długich, białych obrusów.
Ad: Co myślisz o tym, żeby częściej robić sobie takie wycieczki? - Spytał popijając kolejną kawę.
F: Nie wiem cóż na to Wiktoria, nie jest chyba zachwycona tymi naszymi "wycieczkami". - Odparł sięgając po filiżankę z zieloną herbatą.
Ad: Eee tam... Rozumiem, gdybyś jeździł z jakąś dziewczyną na te operacje, ale ze mną? Lekarz lekarza zrozumie. Chyba... chyba, że ona jest zazdrosna o operacje. - Krajewski parsknął śmiechem. - Wiesz, ona teraz osiem miesięcy w domu.
F: Zapewne nie cieszy się z tego, ale cóż... człowieczy los nie jest bajką ani snem.
Ad: Wiesz, a ja się czasami czuję jak w bajce w towarzystwie jednej pięknej kobiety... - Westchnął zjadając kolejny kawałek deseru. - Ale baby, to baby. Jak się uprze to już po tobie.
F: Adam. - Profesor westchnął z dezaprobatą.- Jeszcze ci nie przeszło?
Ad: Chyba nigdy mi nie przejdzie... Ona jest identyczna jak ty, tylko ma cycki.
F: Identyczna jak ja? - Zaśmiał się z niedowierzaniem.
Ad: No! Ta sama ironia, ten sam perfekcjonalizm, wyniosłość, złośliwe spojrzenia, pewność siebie... Za tobą oglądają się wszystkie baby, za nią wszyscy faceci... No i jest niezła w chirurgii. Na pamięć ma wykute wszystkie książki, operuje też okey jak na ten wiek...
F: Nie jest chyba jednak taka mądra. Gdyby miała trochę rozsądku nie pchałaby mi się od razu do łóżka tylko najpierw spróbowała się zorientować co musi zrobić żebym umożliwił jej jakąś karierę.
Ad: Ty to masz, kurwa, farta! Ile ja bym dał za taką kobietę...
F: Nic byś nie dał, bo nic nie masz. A ja już mam swoją kobietę. Źle zaczęła, szkoda. Gdyby nie próbowała się ze mną przespać i na prawdę okazała się taka zdolna jak mówisz może zatrudniłbym ją w klinice. Kokietka i dobry chirurg w jednym to rzadkość, przydałaby się do omamiania pacjentów.
Ad: No i nie mógłbyś jej odpuścić? - Spytał z nadzieją, składając ręce jak do modlitwy w stronę brata.
F: Ja? Teraz to czego ona by nie zrobiła i tak ja jej nie zatrudnię. Wiktoria by mi chyba głowę urwała. Niech idzie szukać nadziei gdzie indziej. Jeśli jest taka dobra, to nie będzie miała problemu.
Ad: No ale ja nie chcę, żeby poszła gdzie indziej. Andrzeeeej, prooooszeeee... - Krajewski patrzył na profesora oczami zbitego psa.
F: Adam wybacz, jesteś dla mnie niezmiernie ważny, lecz Wiktoria jest ważniejsza. Nie zwolnię doktor Kaczmarek ze szpitala, zapowiedziała, że dla dalszego zatruwania mi życia byłaby gotowa pracować charytatywnie w Leśnej Górze i przypuszczając po sile jej charakteru zrobiłaby to. Ale na więcej nie ma co liczyć.
Ad: No to co ja mam zrobić? Z nią życie byłoby piękne...
F: Na prawdę chciałbyś spędzić życie z kobietą o tak paskudnym charakterze jak mój? Zastanów się dobrze. Wieczne narzucanie ci co masz robić, wieczne słuchanie opery, chodzenie do teatrów i filharmonii, jadanie w restauracjach, kulturalne zachowanie... Na prawdę tego chcesz?
Ad: Nie wiem, ja chcę jej.
F: Oszalałeś, drogi bracie, oszalałeś. - Profesor z rezygnacją spojrzał na Krajewskiego. - Rachunek poproszę. - Zwrócił się do kelnera.
Ad: Zapłacisz? - Spytał kładąc się na blacie stołu.
F: Wydałeś wszystkie pieniądze na kwiaty dla doktor Kaczmarek?
Ad: To ja miałbym jej kwiaty kupować? - Spytał otwierając szerzej oczy ze zdziwienia. Profesor westchnął zrezygnowany i wyjął złotą kartę bankomatową z portfela.

Consalida z pięćdziesięcioma torbami zakupów przemierzała korytarze szpitalne. W końcu dotarła do pokoju lekarskiego i zadowolona zobaczyła, że jest tam jej przyjaciółka.
W: Cześć, Agatko. - Kobieta rzuciła wszystkie torby na kanapę i pocałowała internistkę w policzek.
Ag: Witam panią profesorową.
W: Nawet nie mogę się na ciebie za to obrazić... - Westchnęła.
Ag: Mąż twój ciężko pracuje, a ty trwonisz pieniądze... nie ładnie. - Internistka wstawiła wodę na herbatę i wyjęła z szafki dwa obtłuczone kubki.
W: Andrzej lubi jak wydaję pieniądze. - Odparła siadając na oparciu kanapy, gdyż cały mebel zajęty był przez jej zakupowe zdobycze.
Ag: Nie uwierzę. Żaden facet nie lubi jak jego żona trwoni pieniądze na głupoty, gdy oni harują.
W: Jakie głupoty? Kupiłam trochę sukienek, więc od razu musiałam dobrać do tego torebki i buty.
Ag: Stałaś się strasznie paniusiowata od kiedy wyszłaś za Andrzeja. - Stwierdziła nalewając gorącej wody do kubków. - Wybacz, porcelany nie mam, a woda jest z kranu.
W: Oj przestań! Poza tym muszę ci coś pokazać. Odebrałam sukienkę, którą zamówiłam u krawcowej miesiąc temu. Zawsze jak byłam małą dziewczynką chciałam taką mieć.
Ag: Jak byłaś małą dziewczynką? To ja się zaczynam bać...
W: Zaraz zobaczysz! - Rudowłosa dziewczyna chwyciła jedną torbę i udała się z nią do przebieralni. Po chwili pokazała się koleżance w czerwonej, rozkloszowanej sukience sięgającej jej do połowy łydki.
Ag: Lata 50? Od kiedy ty to polubiłaś? - Spytała przyglądając się dokładnie przyjaciółce.
W: Przecież ona jest śliczna! I mam jeszcze kremowe szpilki do niej... - Lekarka zaczęła szukać butów w siatkach z zakupami i po chwili znalazła lakierowane, kemowe szpilki na platformie. Założyła je i obróciła się o 360 stopni. - Czuję się, jakbym przeniosła się w czasie. - Kobieta podeszła do laptopa i włączyła piosenkę "Czterdzieści kasztanów" Violetty Villas (link)

Gargamel (Falkowicz) wraz ze swym wiernym Klakierem (Krajewski) przemierzali kolejne korytarze szpitalne, aż dotarli do pokoju lekarskiego. Weszli do gabinetu i zobaczyli Wiktorię poruszającą się w rytm piosenki i nucącą :
"Rosną w lesie: olcha, buk i klon,
Sosen parasolki drżą,
Cień brzozowy jak zielony klosz,
A tu są kasztany, o!"
Smerfetka (Woźnicka) stała w miejscu opierając się o blat biurka, lecz widząc miny przybyłych mężczyzn nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Pokręciła głową z niedowierzaniem i zasłoniła usta dłonią próbując powstrzymać kolejny wybuch śmiechu. Rudowłosa dziewczyna zabrała mężowi aktówkę i rzuciła ją na kanapę, a profesora pociągnęła do tańca. Zrezygnowana internistka wyszła z pokoju lekarskiego w drzwiach mijając się z wchodzącą młodą blond panią chirurg. Krajewski momentalnie się rozpromienił widząc dziewczynę.
Ad: Pozwoli pani...? - Chłopak pocałował lekarkę w dłoń i pociągnął ją do tańca. Ta nieco się opierała, lecz w końcu uległa Krajewskiemu.

F: Zapraszam cię na kolację. - Zaproponował żonie.
W: Z okazji walentynek? - Spytała, obracając się w okół własnej osi.
F: Jeśli to ma sprawić, że się zgodzisz... - Odparł. Dziewczyna odpowiedziała mu uśmiechem i już wiedział, że się zgadza.

Ad: Zostaniesz moją walentynką? - Spytał przyciągając koleżankę bliżej do siebie.
K: Zapomnij. - Odparła, próbując jednak zachować między nimi pewien odstęp. - Poza tym już panu mówiłam: "pani doktór".
Ad: Oj Kasiu...
K: Doktorze! - Lekarka pogroziła mu palcem.
F: Może zanim państwo się pozabijacie, zaproponuję byście doszli do konsensusu: "Pani Kasia".
K: Ewentualnie mogę przystać.
Ad: Chociaż tyle. Co ja mam zrobić byś mnie zechciała, Kasiu? - Spytał, lecz pod wpływem spojrzenia kobiety się poprawił: - Pani Kasiu.
K: Profesurę. - Odparła, a po chwili zlustrowała Krajewskiego od góry do dołu. - I garnitur u krawca. - Dodała.
Drzwi lekarskiego otworzyły się do pokoju wszedł Papa Smerf (Tretter). Dyrektor ubrany był w piżamę więzienną, gdyż po wypadku spowodowanym przez Falkowicza jeszcze przebywał w szpitalu. Po trzech dniach, ku uciesze jego lekarza prowadzącego i Dryla, przestał powtarzać wciąż "Falkowicz, kurwa mać, Falkowicz" i nawet nieco poweselał.
T: Bawicie się? - Spytał, a raczej stwierdził. - Przyłączę się . - Dyrektor zaczął tańczyć wraz z nimi. Wiktoria i Andrzej bez słowa wyszli z gabinetu, a zaraz za nimi to samo uczyniła Katarzyna i Adam. Stefan spojrzał na zamykające się drzwi i westchnął ze smutkiem, obawiając się, że już nigdy nie najdzie sobie żadnego przyjaciela i już zawsze wszyscy nie będą go lubić.

Wiktoria wraz z Andrzejem przemierzali ulice Warszawy oświetlone blaskiem latarni. Jak zawsze byli w dobrym nastroju, jak zawsze Wiktoria śmiała się uroczo z wszystkiego i z niczego i  jak zawsze - przemierzali te ulice razem. Weszli do parku, gdzie było już zdecydowanie ciemniej. Po lewej stronie alejki co kilka metrów ustawione były brązowe ławki. Na jednej z nich zobaczyli trzech, napakowanych, wytatuowanych, łysych mężczyzn. Profesor przeciągnął lekarkę ze swojej lewej strony na prawą. Ta tylko uśmiechnęła się pod nosem na ten gest.
W: Czasem zastanawiam się, co będziemy robić za kilka lat... - Zaczęła, gdy przeszli już kilkadziesiąt metrów zostawiając szemrane towarzystwo hen za sobą.
F: Będziemy prowadzić piękne, szczęśliwe życie... Chcę byś już zawsze była szczęśliwa.
W: ,,Szczęściem mym są najdroższe Twoje oczy,
dobrze wiem, czym są dla mnie usta Twe.
Szczęściem mym są codzienne Twe powroty,
gdy na Twój widok cała drżę.
Szczęście swe odnajduję w Twym uśmiechu,
w dłoniach Twych, kiedy obejmują mnie.
Szczęście też w każdym Twoim jest oddechu,
nawet gdy śpisz, ja kocham Cię" (link- Zaśpiewała, obejmując mężczyznę. Uwielbiał jej piękny głos, może nie do takich piosenek stworzony, lecz piękny. Uwielbiał ją całą. Szli dalej lekko zaśnieżoną alejką. W tak prostej i pozornie zwykłej chwili czuła się najszczęśliwszą kobietą na Ziemi. Niczego więcej już nie chciała, pragnęła tylko by zawsze był przy niej.
F: Kocham cię. - Usłyszała jego cichy szept. Za każdym razem gdy jej to mówił czuł się jak we śnie. Móc mówić komuś, że się go kocha, mówić to prosto z serca...Wydawało mu się to aż za piękne by było prawdziwe. Ale było prawdziwe.
Profesor sięgnął do kieszeni po niewielkie pudełeczko z Apartu. Wyjął z niego złote serce i obejmując kobietę od tyłu zawiesił jej je na szyi.
W: Piękne. - Stwierdziła, spoglądając na delikatną, elegancką zawieszkę, która w swej prostocie była zupełnym przeciwieństwem do ich związku. Kobieta odwróciła się w jego stronę i zarzuciła mu ręce na szyję. - Dziękuję. - Szepnęła patrząc profesorowi prosto w szare oczy i ich usta połączyły się w namiętnym pocałunku.

Starałam się, na prawdę się starałam... :/ Przepraszam także, że tak późno, ale jestem po prostu straszliwe zmęczona... rozwodzić się może nad tym nie będę. Za dużo by pisać, nie mam siły. 

W opowiadaniu został wykorzystany tekst piosenek śpiewanych przez Violettę Villas.