Tydzień później.
O godzinie 7:45 pod szpital podjechały dwa idealnie wypolerowane samochody. Zaparkowały idealnie równo obok siebie. Z pierwszego, czarnego wysiadł idealny mężczyzna ubrany jak zawsze w idealnie skrojony i wyprasowany garnitur, idealnie czyste buty, trzymający w ręce czarną aktówkę z idealnie ułożonymi włosami. Z drugiego, srebrnego samochodu wysiadła kobieta idealna o idealnej figurze ubrana w idealnie pasującą, fioletową sukienkę sięgającą przed kolana i dziesięciocentymetrowe, czarne szpilki, trzymająca na ramieniu skórzaną, czarną torebkę, mająca idealnie wyczesane włosy sięgające do połowy pleców. Podeszli do siebie, mężczyzna podał ramię kobiecie i ruszyli idealnie równym krokiem, będąc idealnie wyprostowanymi w stronę wejścia do placówki. Kim były ów idealne osoby? Profesor Falkowicz, był profesorem Falkowiczem i nikt by się nie dziwił widząc go jako ideał, gdyż taki bywał od kiedy go znano. Za to doktor Consalida była powszechnie uznawana za odrobinę zwariowaną, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, miłą, lekko i wygodnie ubraną kobietę. Teraz jednak szła w stronę szpitala jako kobieta idealna. Przy profesorze Falkowiczu stała się właśnie taka. Zaczęła cały czas chodzić w eleganckich sukienkach, wszędzie widziano ją tylko w szpilkach. Zaczęła zwracać uwagę nawet na największe szczegóły, zwane powszechnie nieważnymi głupotami. Zwracała uwagę na to, aby kamień w pierścionku znajdował się na środku palca, zawieszka na szyi wisiała równo. Ramiączko od torebki nigdy nie spadało jej z ramienia. Zawsze szła krokiem równym, nigdy nie stawiała krzywych kroków. Wewnątrz także było w niej o wiele więcej elegancji, kultury i klasy, niż wcześniej, jednakże odrobina szaleństwa w niej pozostawała i pozostanie już na zawsze. Profesor Falkowicz był osobą rozsądną, opanowaną, myślącą zawsze zanim coś zrobi, bardzo rzadko zdarzało mu się zrobić coś bez ówczesnego przeanalizowania, co będzie następstwem jego czynów. Jednak w nim także była odrobina szaleństwa, emanująca jednakże w inny sposób. Świetnym tego przykładem było zakochanie się podwładnej. Nie planował tego, nie wiedział co będzie dalej, ale mimo to do tego doszło. Ale czy on sam miał wpływ na to, że rudowłosa kobieta go w sobie rozkocha? Bronił się przed tym usilnie, gdy przestał okazało się, że chirurg wcale nie zamierza poddać się uczuciom bez prób pozbycia się ich. Oboje usilnie bronili się przed swoją miłością, ale na szczęście oboje przegrali. Przegrali z uczuciami, ale wygrali swoje życie, które teraz było zapełnione szczęściem i miłością. Dwie idealne, kochające się nad życie osoby szły w stronę szpitala, gdy dostrzegli iż zbliża się do nich o wiele mniej idealnie wyglądający Adam, ciągnący za rękę stawiającą duży opór Woźnicką wyglądającą jakby właśnie przejechał ją tir, po której ubiorze można było dostrzec iż właśnie została wyciągnięta z łóżka i z całą pewnością w takim stanie nie powinien jej nikt widzieć. Blondynka była ubrana w niebieską piżamę, czarne kapcie z czerwonym napisem "LOVE", a w ręce trzymała nadgryzioną kanapkę z dżemem. Kobieta miała poczochrane włosy, a na jej twarzy nie było w ogóle śladu makijażu. Kipiała ze złości, wyrywała się Adamowi i wrzeszczała na niego, a chłopak dalej ciągną ją w stronę Wiktorii i Andrzeja. W końcu Adam i Agata doszli do lekarzy stojących i patrzących na te wydarzenie z lekkim zdziwieniem i myślą "Co im odbiło?".
Ad: Widzisz?! Ja mam niby być elegancki, a spójrz na swoją siostrunię! - zwrócił się do profesora z wyrzutem.
Ag: Ja właśnie wstałam z łóżka i jadłam śniadanie, ciołku jeden! A ty żeś mnie wyciągnął z hotelu, debilu! - wściekała się blondynka.
Ad: Oni nawet jedząc śniadanie są perfekcyjni! Poza tym tak nie powinnaś się pokazywać ludziom!
Ag: I nie pokazywałabym się, gdybyś mnie nie wyciągnął siłą z hotelu, kretynie!
Ad: W hotelu też są ludzie!
Ag: Zapała i Jakubek są w szpitalu, a ciebie spodziewałam się zalanego i nagiego z jakąś panienką w salonie, jak zawsze od tylu lat!
Ad: Jak widzisz nie jestem zalany, a to ty jesteś nieelegancka!
F: Adam, nie potrzebnie odstawiałeś tą scenkę. I tak idziesz na kurs savuar vivru i nie ma innej opcji.
Ad: Czy ty nie widzisz jak ona wygląda?!
Ag: Ja chcę do pokoju! Ludzie się na mnie patrzą jak na wariatkę! Puszczaj kretynie jeden!
Ad: Niech się właśnie patrzą. - profesor odciągnął Krajewskiego od blondynki, która gdy tylko została uwolniona pobiegła szybko w stroną hotelu rezydentów.
F: Adam, czyś ty zwariował? - warknął patrząc na niezadowolonego z tego iż Woźnickiej udało się uciec chłopaka.
Ad: No ale ona...
W: Andrzej, rozmowa z debilem nie ma sensu.
F: W sumie, to dobrze, że się pojawił. Zawiozę go osobiście na kurs, ale to później.
W: Idziemy?
F: Tak, oczywiście kochanie. A ty masz być pod szpitalem za dwie godziny. Jasne?
Ad: Ehe... - mruknął niezadowolony.
F: Pytałem czy to jest jasne.
Ad: Tak! - odwrócił się na pięcie i odszedł od nich szybkim krokiem.
2,5 godziny później podjechali pod niewielką placówkę.
F: Zapisałem cię do grupy w przedziale wiekowym od 6 do 9 lat.
Ad: CO?!
F: To. - wysiadł z samochodu i otworzył przed Adamem drzwi - Wychodź, bo się spóźnisz. - chłopak posłusznie wysiadł z samochodu.
F: To. - wysiadł z samochodu i otworzył przed Adamem drzwi - Wychodź, bo się spóźnisz. - chłopak posłusznie wysiadł z samochodu.
Ad: Ja się nie zgadzam! Dlaczego przedział wiekowy do 9?! Ja mam 30!
F: Bo zachowujesz się jakbyś miał 8, Adasiu. Właśnie dlatego postanowiłem także cię odprowadzić. A to, abyś nie czuł się osamotniony. Miś cię zawsze pocieszy. - wręczył Krajewskiemu przytulankę, a chłopak mało nie eksplodował z wściekłości - No właśnie, zapomniałbym. Proszę. - podał mu mały kartonik z sokiem.
Ad: Dobrze wiesz, że nie lubię multiwitaminy!
F: Witaminki są zdrowe. Idź razem z misiem, bo się spóźnicie.
Ad: Wsadź se w dupę tego miśka! - rzucił przytulankę na ziemię.
F: Spokojnie, Adasiu...
Ad: Jak ja cię kurwa nienawidzę!
F: Nie zapomnij, kto ci daje kieszonkowe, synu marnotrawny. - Krajewski bez słowa odszedł szybkim krokiem w kierunku placówki, gdzie wchodziły dzieci, a profesor mu pomachał. Podeszła do niego niska staruszka o siwych włosach, których prawie już nie miała. Łatwiej mówiąc, wyglądała na osobę, która przeżyła nie tylko II, ale i I wojnę światową.
-Tak szybko dorastają... - Falkowicz popatrzył na nią jak na debilkę, po czym pomachał jej ręką przed oczami. Ślepa - pomyślał - Dzieci się chamskie stają. Ta nasza dzisiejsza młodzież. Za dawnych czasów... - kobieta zaczęła swój monolog, a profesor ignorując jej opowieści oddalił się i wsiadł do samochodu, a po chwili odjechał zostawiając staruszkę, mówiącą samą do siebie. Starsze osoby są strasznie monotematyczne. - pomyślał. Życie nauczyło go już ważnej rzeczy. Mianowicie zasady mówiącej, gdy usłyszysz "za dawnych czasów" - uciekaj, albo nie unikniesz ośmiu godzin opowieści.
Szedł szpitalnymi korytarzami, gdy zobaczył biegnącą w jego stronę Wiktorię.
W: Szukam cię po całym szpitalu. Błagam cię, pojedź na lotnisko. Blanka przylatuje, zapomniałam o tym. Ktoś ją musi odebrać, bo ona mnie zabije, jak znowu nikt po nią nie przyjedzie. Ja zawsze o tym zapominam. Mam operację, której nie odpuszczę. Błagam, pojedź. Przylatuje za dwie godziny na Okęcie.
F: Dobrze...
W: Kocham cię! - pocałowała go w policzek - Muszę lecieć! - pobiegła przed siebie.
F: Wcale nie daję się wykorzystywać...
Kilka minut później zobaczył biegnącą korytarzem Woźnicką, która dopadła go i złapała za rękę próbując dzięki temu się zatrzymać.
Ag: Samolot przyleci pół godziny później. Wiki cię kocha, muszę lecieć.
F: Był jakiś wypadek? Wszyscy biegają.
Ag: Nie. Znaczy tak. No był, ale to nie w tym kłopot. Brakuje krwi dla pacjenta na internie, B minus. No i przywieźli, ale jakoś tak wyszło, że wiadomo tylko, że jest w szpitalu, ale nie wiadomo gdzie i wszyscy szukają krwi. Muszę lecieć, znaleźć krew! - pobiegła przed siebie. Wariatkowo - pomyślał i udał się do swojego gabinetu mając jeszcze trochę czasu do przylotu Blanki.
Wysiadła z samolotu, przeszła przez wszystkie kontrole i rozejrzała się po wielkiej hali.
B: Zawsze o mnie zapomina. - powiedziała sama do siebie i zaczęła szukać w torebce telefonu chcąc zadzwonić po taksówkę. Szła przed siebie, gdy wpadła na mężczyznę.
B: Przepraszam. - burknęła nie podnosząc nawet wzroku z ekranu telefony.
F: Dzień dobry. - dziewczyna spojrzała na niego.
B: Dzień dobry. Ma pan numer po taksówkę? Moja wspaniała matka dobrodziejka jak zwykle o mnie zapomniała.
F: Nie zupełnie. Przysłała mnie. Jedziemy.
B: Co?
F: Ma operację, której by nie odpuściła, a ja mam dokumentację i znienawidzoną stażystkę, na której muszę się zemścić. Chodźmy. - zabrał od niej walizkę i zaprowadził ją do samochodu.
B: Fajne auto.
F: Dzięki. - po chwili jechali w ciszy samochodem.
B: A no... Krajewski zmądrzał?
F: Niezbyt. Mój braciszek własnie doszkala się na kursie savuar vivru w przedziale wiekowym od 6 do 9 lat.
B: Braciszek?!
F: Tak wyszło.
B: Coś jeszcze tak wyszło przez ten czas?
F: Trochę...
B: Ależ konkrety.
F: Ja jestem z Wiktorią, Agata jest moją i Adama siostrą.
B: CO?!
F: A taka reakcja na pokrewieństwo moje, Agaty i Adama, czy na związek z Wiktorią?
B: Pokrewieństwo. To, że będziecie razem było oczywiste. Coś jeszcze się wydarzyło? Nie wiem, rodzina nam się może powiększy?
F: Nie. Z tego co wiem, nie. - po chwili dziewczyna odebrała telefon od Woźnickiej i gadała z nią chwilę.
B: Pana siostrzyczka dzwoniła...
F: Skończ z tym panem. Andrzej.
B: Okey. Aga dzwoniła i mówiła, że Wiki kończy za jakąś godzinę operację, mamy na nią zaczekać. Dziwiła się, że jeszcze nie ma twojego numeru... A i jeszcze mówiła, że znalazła krew.
F: To dobrze.
B: Znalazła krew?
F: Tak. Ten szpital ma dość specyficzne zasady.
F: Tak. Ten szpital ma dość specyficzne zasady.
B: Yhm.
Weszli do szpitala, gdy dopadła ich Agata i rzuciła się na szyję Blance.
B: Cześć.
Ag: Boże, jak ja cię dawno nie widziałam. Jak tam z Robertem?
B: Jakim Robertem?
Ag: No tym... no co...
B: Agata, ja ci nic nie mówiłam, o żadnym Robercie.
Ag: No ty co no w pamiętniku...
B: Grzebałaś w moich rzeczach i czytałaś mój pamiętnik?! Ty małpo jedna! Jak mogłaś...
Ag: Eee no... A wiedziałaś, że my jesteśmy rodzeństwem? W ogóle nie jesteśmy do siebie podobni... - stanęła przy Falkowiczu.
F: Kombinuj Agata, kombinuj.
B: Ona spała z Gawryłą! - pokazała na Woźnicką.
Ag: Ona pieprzyła się z kimś w przymierzalni! - pokazała na brunetkę.
B: Ona spała z Zapałą. - pokazała na internistkę.
F: Starczy! Dowiedziałem się o was już wystarczająco dużo i nie chcę dowiedzieć się więcej! Wolałem pozostawać w złudzeniu, że ty jesteś białym aniołem zbawiającym świat, a ty grzeczną dziewczynką, ale cóż. Teraz już naprawdę starczy! Idziemy na kawę!
B: Ja nie jestem grzeczną dziewczynką!
B: Ja nie jestem grzeczną dziewczynką!
Ag: A ja niby białym aniołem?!
B: No ty Aga, trochę takim aniołkiem jesteś...
F: Jezu Chryste. Cisza! Na kawę do bufetu, ale już! I nie przyjmuję sprzeciwów! Gorzej niż przekupki na targu.
W: Andrzeju, do kobiet trzeba mieć cierpliwość. Pamiętaj, że zawsze odpłacają ci się w bardzo miły i przyjemny sposób.
F: Witaj Wando. Przepraszam, czy ty mi coś imputujesz?
W: Pamiętam dawne czasy. Jesteś mistrzem zdrady. Nikt mnie jeszcze nie zdradził z czterema kobietami w ciągu jednego dnia. - Agata i Blanka widząc, że zapowiada się na dłuższą rozmowę usiadły na krzesłach dla pacjentów i oglądały całą scenę.
F: Dawne czasy. Przyszłaś w jakiejś konkretnej sprawie, czy przechodziłaś i postanowiłaś zaszczycić mnie swym widokiem?
W: Miałam ochotę porozmawiać o pogodzie. - zironizowała - Nie wysłałeś mi jeszcze tych dokumentów.
F: Przepraszam, jestem ostatnio bardzo zajęty. I po raz drugi, nie musiałaś się osobiście fatygować.
W: Czasem miło przypomnieć sobie twoją twarz. Mogę liczyć na kawę?
F: Wybacz, ale nie mam czasu. Tak jak wspominałem, jestem bardzo zajęty. Dokumenty ci prześlę. Do widzenia.
W: Oj Andrzeju. Co powiesz na jakieś spotkanie? Oboje możemy sobie sporo dać.
F: Dziękuję za propozycję, nie skorzystam. Do widzenia.
W: Do widzenia. - kobieta odeszła od niego.
F: Dziękuję za propozycję, nie skorzystam. Do widzenia.
W: Do widzenia. - kobieta odeszła od niego.
Ad: A ta brunetka w eleganckiej spódnicy, to kto?
F: Co ty tu robisz?
Ad: A tak se przyjechałem. Cześć Aga. A ty tu stąd?
B: Nie twój interes kretynie.
Ad: Oj tam. Ej a słyszałaś, że my jesteśmy rodzinką?
B: Tsa.
F: Wiktoria już skończyła?
Ad: No nie wiem, nie wiem. Nie ze mną zaczęła, nie ze mną skończy. Najczęściej ostatnio z tobą. - uśmiechnął się głupkowato.
F: Adam, głąbie kapuściany, idziesz jej szukać.
Ad: Coś ostatnio chyba noc się nie udała z naszą piękną panią doktor Consalidą.
F: Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że to ja tu rządzę, a ty jesteś tylko małym pionkiem w mojej szachownicy, który w jednej chwili może z niej zniknąć.
Ad: A ty niby jesteś królem, a Wiki królową? Jeżeli myślisz, że ja jestem tym małym, głupim pionkiem, to się grubo mylisz.
F: Ależ wiem, że nie jesteś małym głupim pionkiem. Jesteś małym, głupim, ale konikiem. Tym co biega po całej szachownicy, w tym wypadku świecie i robi co mu karze król. Mam nadzieję, że umiesz grać w szachy.
Ad: Może i ja nie umiem, ale ty umiesz i wiesz, że w szachach jest dwóch królów.
F: Ach... - westchnął - Życie cię jeszcze niczego nie nauczyło. Chociażby tego, że większości taki m królom jak ty zależy tylko na pieniądzach i łatwo pójdą do odstrzału. Zostałem ja.
Ad: A tobie na czym zależy, jak nie na pieniądzach?
F: Na wielu rzeczach. Na Wiktorii, na zdrowiu ludzi, tych małych istotek zależnych od nas i oczywiście na tobie braciszku, ty mała istotko zależna ode mnie.
Ad: Nie jestem od ciebie zależny. - warknął.
F: A kto cię wyciąga z długów? Kto ci daje pieniądze na te twoje głupoty? No i najważniejsze, kto ci kupił dyplom i prawo jazdy? Już mina zrzedła, jak się przypomniała prawda?
Ad: Dobra. - podniósł ręce pokazując, że się poddaje, zresztą innej opcji nie miał.
F: Szybko żeś spadł z tej planszy. Idź szukać Wiktorii.
Ad: Są telefony. - powiedział jakby mówił do idioty.
F: Jesteś bliżej Nobla.
Ad: Ok, ok. Idę. - chłopak poszedł poszukać koleżanki.
F: Tak więc może pójdziemy... - profesor oparł się ręką o krzesło i głęboko odetchnął. Stał w jednym miejscu woląc nie poruszać się mając mroczki przed oczami.
Ag: Coś się dzieje?
F: Nie, nic. - zacisnął zęby gdy poczuł przeszywający ból - Idźcie same na tą kawę. Ja mam papiery w gabinecie.
B: Ale co się dzieje?
F: Nic, idźcie. - odszedł od nich powolnym krokiem i gdy tylko skręcił w inny korytarz usiadł na krześle. Cholera jasna. - to jedyne co przeszło przez jego myśl. Po chwili wstał i postanowił doczłapać się do gabinetu.
B: Ej, Aga, jemu co się stało?
Ag: Nie wiem. Wiem tylko, że jakiś rok, może półtora temu miał poważny wypadek. Ledwo przeżył. Nic więcej nie wiem. Nie interesowałam się tym zbyt. Ej, zobacz ironię tej sytuacji. Nagadał Adamowi i go serce zabolało.
N: Domyślam się, że mówicie o Falkowiczu. To jest zły człowiek. Uważajcie ma niego, on nie ma serca. - do rozmowy wtrąciła się Rudnicka.
Ag: Już ty Nina wiesz... Daj se na wstrzymanie.
N: Na wstrzymanie? Nie ty sama słyszałaś co on mówił do Krajewskiego. I co to jest niby normalne?
Ag: Krajewski wymyślał głupoty, co się dziwisz.
N: Agata, on was wszystkich omotał. Jest bardziej cwany niż wam się wydaje. Kombinował całe życie. Kłamał, oszukiwał, knuł, zwodził, porzucał, obiecywał. Wiki jest naiwna. Mi też obiecywał... gruszki na wierzbie i wyszło z tego wszystkiego wielkie gówno. Niech Wiki się nie zdziwi, jak się jej z dnia na dzień pozbędzie, bo mu się znudzi.
Ag: Byłaś zwykłą dziwką. Kasę za to dostawałaś.
N: Se znalazł kolejnego adwokata. Na jego planszy nie jesteś nawet tym małym pionkiem. To jest manipulant. On się nawet tak nie nazywa, jak wszystkim wmawia.
B: To to nawet ja wiem. Weź se daruj. Nikt ci w to nie uwierzy.
N: On jest złym człowiekiem. A tak przy okazji, to on nawet nigdy nie miał żadnego wypadku. To też wam mówił. Chciał wzbudzać litość.
Ag: To kto uratował Hanę? Wróżki, czy kosmici? Nina, tę bajkę wciśniesz przedszkolakowi, nie mi.
N: Głupie jesteście.
Ag: Dobra, żyj sobie w tym swoim odjechanym świecie. I jeszcze zacznij te kadzidełka palić. - Woźnicka popukała się w głowę i poszła z Blanką do bufetu.
Ag: Ja na serio nie wiem, co ona ćpa.
B: Ale skąd ona wie takie rzeczy. Z tego co mówi, to przyjaciółmi nie są.
Ag: Eee no... ja nic nie wiem!
B: Agata!
Ag: Nie, sory ale ja nie będę rozsiewać plotek, które bardzo możliwe, że nie są prawdą bo większość z nich zapewne pochodzi od tej blond idiotki, która jeszcze trochę i oskarży Andrzeja o serię zabójstw, bo go nienawidzi.
B: No okey.
Wszedł do gabinetu i od razu usiadł na fotelu. Wyjął z aktówki opakowanie leków i połknął tabletkę. Do pokoju wpadła Wiktoria.
W: Cześć. Podobno mnie szukałeś. Przywiozłeś Blankę? - podeszła do biurka - Co to za leki?
F: Nic ciekawego. - szybko zabrał opakowanie z blatu.
W: Pytałam, co to za leki?
F: Kochanie, nie baw się w detektywa. Głowa mnie bolała. Zwykłe leki, 80% zawartości - paracetamol, a reszta jakieś niepotrzebne bzdury. Wystarczająca analiza?
W: Nie jestem głupia, ani ślepa. To są bardzo silne leki.
F: Skarbie, nie zajmujmy się głupotami. Twoja córka przyjechała. Jest z Agatą w bufecie. - podszedł do lekarki i odgarnął jej kosmyk włosów za ucho.
W: Mam nadzieję, że jakby się coś działo, powiedziałbyś mi.
F: Dobrze wiesz, że mówię ci wszystko. - pocałował ją w czoło.
W: Nie stosuj na mnie tych swoich technik omamiania, bo to nie działa.
F: Wiki... ja nie rozumiem o co ci chodzi. Są ważniejsze i ciekawsze sprawy niż taki głupoty.
W: Ja naprawdę ci ufam, naprawdę widzę kiedy kłamiesz i na prawdę wiem, że teraz to robisz.
F: Doceniam twoją troskę, ale tutaj ona jest zbędna.
W: Pokaż mi te leki. - No to klops. - pomyślał i zaczął układać wymówki.
F: Kochanie... - pocałował kobietę.
W: Andrzej, czy to jest aż tak wielka różnica, czy pokażesz mi je teraz, czy za kilka minut? Ja się nie dam spławić i na serio się o ciebie martwię.
F: Wiki, nie ma o co się martwić. Ciebie nigdy nie bolała głowa?
W: Bolała, ale nie brałam z tego powodu tak silnych leków.
F: Jakich silnych leków? Zwykły...
W: Dobrze, ty mi ich nie pokarzesz, pozwól, że zobaczę sama. - otworzyła szufladę i wyjęła fiolkę z lekami.
W: Chyba jednak nie takie zwykłe. Andrzej, dlaczego ty mi nic nie mówisz? Czy ty myślisz, że ja, nie wiem, będę próbować cię zabić? Człowieku, kocham cię i nie rozumiem, o co ci chodzi.
F: Ja też cię bardzo kocham i nie chcę cię bez powodu martwić. Dobrze wiem, że teraz będziesz siać panikę.
W: Jak długo to trwa?
F: Co kochanie?
W: Ty mnie poważnie zaczynasz wkurzać... - usłyszeli pukanie do drzwi i do gabinetu weszła Agata z Blanką.
Ag: Cześć. Byłyśmy już na kawie. Wszystko już dobrze?
F: To świetnie. Pracę już skończyliśmy, jedziemy do domu. - zaczął pakować papiery do aktówki - A to pozwolisz, że zabiorę. - zabrał Wiktorii opakowanie z lekami.
W: Andrzej. - profesor przestał pakować dokumenty i spojrzał na kobietę.
F: No cio?
W: Porozmawiamy jeszcze. Nie myśl, że ja ci dam tak po prostu się zabijać samemu.
F: Zabijać? - zaśmiał się krótko - Nie siej paniki i zamętu, kochanie.
W: Andrzej, ja nie jestem kretynką. Twoje przeróżne maski są świetne, ale ja widzę kiedy je zakładasz.
F: Spokojnie. - objął kobietę - To możemy jechać?
B: Ale że gdzie?
F: Do domu.
Ag: Ja spadam do hotelu. Pa.
W: Na razie.
F: Do widzenia.
B: To ty już nie mieszkasz w hotelu?
W: No nie.
F: Jedziemy. - Jak to dobrze jest być lekarzem i moc sobie wypisywać najsilniejsze leki przeciwbólowe. - pomyślał i całą trójką wyszli z gabinetu.
Jechali samochodem, gdy nagle profesor się zjechał na pobocze i się zatrzymał. Odchylił głowę do tyłu patrząc w sufit i kilka razy głęboko odetchnął.
W: Co się dzieje? - mężczyznę na chwilę zaćmiło - Andrzej, co się dzieje?!
F: Nic. Chcesz poprowadzić? - powoli omdlewał.
W: Cholera jasna. Andrzej. - poklepała go po policzku - Blanka, dzwoń po karetkę.
F: Nie trzeba. Kochanie, już wszystko dobrze.
B: To...?
F: Nie trzeba. Nie dzwoń. Zamieńmy się, Wiki. - kobieta szybko wysiadła z samochodu, a mężczyzna powoli obszedł samochód i zajął miejsce pasażera.
W: Jedziemy do szpitala. - odpaliła samochód.
F: Nie trzeba kochanie. Już lepiej.
W: Andrzej , ty potrzebujesz pomocy.
F: Na pewno nie tych ciołków ze szpitala. Proszę cię, jedźmy do domu.
W: Andrzej...
F: Wiktoria, proszę cię. Ja nie jestem idiotą. Dam sobie świetnie sam radę.
W: Jak sobie...?!
F: Porozmawiamy w domu. Nie debatujmy na środku drogi. Jedź.
W: Dobrze. - kobieta wolałaby od razu zawieść go do szpitala. Przecież on nie jest debilem, wie co robi. - pomyślała. Po chwili byli pod domem. Profesor wysiadł z samochodu i otworzył bagażnik.
W: Zostaw te walizki, do cholery! Albo zaraz mi to wyjaśnisz i ja ci pomogę, albo dzwonię po pogotowie!
F: Kochanie, nic mi nie jest.
W: Chodź. - chciała pomóc mu iść, ale jak zwykle nie dał sobie pomóc.
F: Wiki, ja umiem chodzić. - po chwili siedzieli w salonie.
W: Andrzej, wyjaśnij mi to.
F: Pozwolisz, że najpierw wezmę leki.
W: Gdzie?
F: Ja nie jestem niedołężny. - wstał i poszedł do jednego z pokoi. Wrócił po 15 minutach, wyglądając jakby nic się nie działo.
F: Idę po walizkę.
W: Stop. Jesteś ledwo żywy, wychodzisz na kwadrans i wracasz jak gdyby nigdy nic i jest ok. O co chodzi?
F: Naprawdę musimy?
W: Andrzej.
F: Dobrze wiesz jaki miałem wypadek. I dobrze wiesz, że po takich urazach to się zdarza.
W: Ale nie powinno.
F: Wiktoria, ja jakimś cudem żyję, więc to, że raz na jakiś czas coś mnie zaboli i muszę wziąć leki nie jest aż tak dziwne.
W: Ale nie powinno się zdarzać.
F: Ale może.
W: Zrób badania.
F: Wiktoria, ja nie mam czasu na takie bzdury.
W: O proszę bardzo, teraz masz czas. Jedziemy.
F: Kochanie, nic się nie dzieje. Tak samo skończyłaś medycynę, jak ja i tak samo wiesz, że to może się zdarzać.
W: Ale zdarzać rzadko.
F: I zdarza się rzadko. Kiedy to ostatni raz... w Lesznie. Mały odstęp czasu?
W: I ty tak po prostu bierzesz lek i jest okey.
F: Innowacyjne leki. Zresztą dobrze wiesz w jakim tempie rozchodzą się po organizmie leki zaaplikowane do krwi.
W: Czyli zastrzyki.
F: Wiktoria, odpuść.
W: A co gdyby to się zdarzyło na sali operacyjnej?
F: Rozsądny człowiek, a raczej taki, który ma minimum mózgu, gdy czuje, że mdleje, odpuszcza sobie dokończenie operacji. Nie jestem sam w szpitalu, ktoś by to dokończył. Wiktoria, nie doszukuj się zbędnych kłopotów, bo ich nie ma.
W: W Lesznie nie brałeś żadnych zastrzyków. Czyli to się nasila...
F: Skarbie, nie baw się w detektywa.
W: Ale...
F: Wiktoria, do cholery jasnej, skończ! Ileż można?! Ja tak samo jestem lekarzem jak ty i nie bój się, nic mi nie jest, nie zabijam się!
W: Rzeczywiście! Sory, że się o ciebie martwię! - zerwała się z kanapy.
F: Wiktoria... - chciał pójść za nią.
W: Zostaw mnie na chwilę samą.
F: Kochanie.
W: Chwilę, proszę. - wyszła przed dom i usiadła na bujanej ławce.
B: No to klops. Kobiety nigdy nie zrozumiesz.
F: To może mi pomożesz?
B: Zasada jeden. Kobieta zawsze ma rację, nawet jeśli nie ma. Zapamiętaj.
F: Tak... Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Masz telewizor, komputer... - wyszedł z salonu. Kilkanaście minut później pod willę przyjechał samochód Adama.
Ad: No heja! Co żeś zrobił?
F: Nie interesuj się.
Ad: Za zdradę to trochę za mało tych kwiatów, ale więcej w kwiaciarni nie było.
F: Ciołek. - profesor zabrał od niego kwiaty i poszedł do wciąż siedzącej na ławce Wiktorii.
F: Kochanie... przepraszam. - Boże, jakie to dziwne słowo. - pomyślał - Wiem, że się o mnie martwisz, ale nie ma o co. - podał jej bukiet róż.
W: Piękne kwiaty.
F: Są niczym w porównaniu do twej urody.
W: Już się nie podlizuj. - pociągnęła go, zmuszając aby usiadł na ławce.
F: Nie podlizuję się.
W: Andrzej, ja się na serio martwię o ciebie.
F: Na prawdę nie masz się czym martwić. Wszystko jest dobrze.
W: Jak można mówić, że jest dobrze, skoro ty prawie zemdlałeś.
F: Nic mi nie jest.
W: A gdybyś szedł ulicą i...
F: I co? Ja na prawdę umiem sam połknąć tabletkę przeciwbólową. Nie potrzebuję do tego asysty.
W: Jak widać tabletka ci nie pomogła. Nie udawaj, że tak ma być.
F: I co mam z tym zrobić według ciebie? Raz, czy dwa w roku czuję jakiś cholerny ból i prawie mdleję. Jaka diagnoza?
W: Pójdź do Marka. Nie jestem kardiologiem.
F: A ja nie jestem kretynem. Dr. Rogalski powiedział, żebym się cieszył, że żyję i nie jestem niepełnosprawny.
W: To idź do lepszego kardiologa.
F: Wiktoria. Lepszy kardiolog dał mi leki. I tyle. I naprawdę nie ma żadnego problemu. Bardzo cię proszę, nie panikuj.
W: Kardiologia przecież się rozwija...
F: Kardiologia jeszcze nie rozgryzła tego jak to możliwe, że ja chodzę. Skończmy już ten temat.
W: Lekarz boi się rozmowy o zdrowiu?
F: Możemy porozmawiać o twoim.
W: Ale mi nic nie jest.
F: I mi tak samo. - zobaczyli wypadającą szybę.
F: AAAADAAAAM!!!!
Ad: Sory!
W: Blanka!
B: Tak? - dziewczyna wyszła do ogrodu.
W: Co on zrobił?
B: Rzucił książką.
F: Książką?
B: Tłumaczył mi, że książki są bezsensowne i zatruwają nam życie, a dla ukazania tego, iż on nimi gardzi, rzucił jakąś encyklopedią.
F: Encyklopedię to on powinien przestudiować. Adam!
Ad: No? - przyszedł do nich.
F: Nie "no", tylko "słucham".
Ad: Okey. Słucham?
F: Wybiłeś szybę.
Ad: No.
F: Nie "no", tylko "tak".
Ad: Okey, to tak.
F: I co masz do powiedzenia?
Ad: No zbiłem ci szybę.
F: Nie "no".
Ad: Zbiłem ci szybę.
F: Coś jeszcze masz do powiedzenia?
Ad: Jak cię pobujam na tej ławeczce, to starczy na odkupienie swoich czynów?
F: Nie.
Ad: Boże. To co mam zrobić?
F: Będziesz pielił ogródek.
Ad: CO?! Masz od tego służącą!
F: Pomożesz pani Ani.
Ad: Ale no nie mógłbym cię pobujać na ławeczce?
F: Nie.
Ad: A muszę?
F: Tak, a tą encyklopedię, którą rzuciłeś w okno, masz opanować. Na pamięć, będę cię pytał.
Ad: Co?!
F: Nie zrozumiało dziecko pracy domowej? Masz tydzień i chce widzieć ciebie nauczonego.
Ad: Ty jesteś jakiś chory!
B: Adam, dam ci dobrą radę, nie pogrążaj się.
Ad: A w dupie z wami!
F: Masz skończyć ten kurs savuar vivru. Chcę widzieć dyplom.
Ad: Tsa.
F: I nie zapomnij o pracy domowej.
Ad: Ehe.
F: Tydzień.
Ad: Nara! - odjechał spod willi z piskiem opon.
B: Co za palant.
F: On już się taki urodził. Zawsze był głupi.
W: Na prawdę?
F: Tak.
B: Nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać.
F: Śmiać.
B: Ja nie chciałabym być jakimś kłopotem, no ale coś do jedzenia moglibyście mi dać. Samą kawą z bufetu się nie da żyć.
W: Aaa sory.
F: Jedziemy gdzieś?
W: Nie chce mi się ruszać z domu.
F: Dzwonimy do restauracji?
W: Może coś bardziej domowego?
F: A ugotujesz coś?
W: Niezbyt.
F: Mamy jedzenie w lodówce?
W: Aż za dużo. Wypada nam z tej lodówki.
B: Ludzie, ja nie chcę gotować.
F: A czy ktoś ci karze gotować?
W: Od czegoś jest gosposia.
B: Co? - zobaczyli starszą kobietę wchodzącą na posesję domu.
F: Wezwaliśmy ją chyba telepatycznie.
W: Może zapomnieliśmy, że miała przyjść?
F: Pewnie tak.
W: Pani Aniu! - kobieta podeszła do nich.
P.A: Dzień dobry.
F: Dzień dobry. Może nam pani coś ugotować?
P.A: Na trzy osoby?
F: Tak.
P.A: A co?
F: Blanka?
B: Coś na szybko.
P. A: Oczywiście. Zaraz zobaczę, co macie państwo do jedzenia.
W: Dziękujemy.
P.A: To moja praca. - wzrok kobiety padł na wybitą szybę - Wezwać szklarza?
F: Jakby pani mogła.
P.A: Oczywiście. - kobieta poszła do kuchni.
B: Wy macie gosposię?
W: Błagam cię, ja się gubię w tym domu. Jak go szukam, to dzwonię. Chodzenie w kółko jest bez sensu.
B: Fajny pałac.
F: Dom jak dom.
B: Dom jak dom?! Dom jak dom?!
W: Blanka, są zwykli ludzie, szare myszki, jak my i 99,9% społeczeństwa polskiego, a są ludzie, którzy chcą dostać Nobla i mają na to realne szanse.
B: Ja już nic więcej nie mówię.
Okey, te moje opowiadania schodzą na psy, wiem.
F: Co ty tu robisz?
Ad: A tak se przyjechałem. Cześć Aga. A ty tu stąd?
B: Nie twój interes kretynie.
Ad: Oj tam. Ej a słyszałaś, że my jesteśmy rodzinką?
B: Tsa.
F: Wiktoria już skończyła?
Ad: No nie wiem, nie wiem. Nie ze mną zaczęła, nie ze mną skończy. Najczęściej ostatnio z tobą. - uśmiechnął się głupkowato.
F: Adam, głąbie kapuściany, idziesz jej szukać.
Ad: Coś ostatnio chyba noc się nie udała z naszą piękną panią doktor Consalidą.
F: Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że to ja tu rządzę, a ty jesteś tylko małym pionkiem w mojej szachownicy, który w jednej chwili może z niej zniknąć.
Ad: A ty niby jesteś królem, a Wiki królową? Jeżeli myślisz, że ja jestem tym małym, głupim pionkiem, to się grubo mylisz.
F: Ależ wiem, że nie jesteś małym głupim pionkiem. Jesteś małym, głupim, ale konikiem. Tym co biega po całej szachownicy, w tym wypadku świecie i robi co mu karze król. Mam nadzieję, że umiesz grać w szachy.
Ad: Może i ja nie umiem, ale ty umiesz i wiesz, że w szachach jest dwóch królów.
F: Ach... - westchnął - Życie cię jeszcze niczego nie nauczyło. Chociażby tego, że większości taki m królom jak ty zależy tylko na pieniądzach i łatwo pójdą do odstrzału. Zostałem ja.
Ad: A tobie na czym zależy, jak nie na pieniądzach?
F: Na wielu rzeczach. Na Wiktorii, na zdrowiu ludzi, tych małych istotek zależnych od nas i oczywiście na tobie braciszku, ty mała istotko zależna ode mnie.
Ad: Nie jestem od ciebie zależny. - warknął.
F: A kto cię wyciąga z długów? Kto ci daje pieniądze na te twoje głupoty? No i najważniejsze, kto ci kupił dyplom i prawo jazdy? Już mina zrzedła, jak się przypomniała prawda?
Ad: Dobra. - podniósł ręce pokazując, że się poddaje, zresztą innej opcji nie miał.
F: Szybko żeś spadł z tej planszy. Idź szukać Wiktorii.
Ad: Są telefony. - powiedział jakby mówił do idioty.
F: Jesteś bliżej Nobla.
Ad: Ok, ok. Idę. - chłopak poszedł poszukać koleżanki.
F: Tak więc może pójdziemy... - profesor oparł się ręką o krzesło i głęboko odetchnął. Stał w jednym miejscu woląc nie poruszać się mając mroczki przed oczami.
Ag: Coś się dzieje?
F: Nie, nic. - zacisnął zęby gdy poczuł przeszywający ból - Idźcie same na tą kawę. Ja mam papiery w gabinecie.
B: Ale co się dzieje?
F: Nic, idźcie. - odszedł od nich powolnym krokiem i gdy tylko skręcił w inny korytarz usiadł na krześle. Cholera jasna. - to jedyne co przeszło przez jego myśl. Po chwili wstał i postanowił doczłapać się do gabinetu.
B: Ej, Aga, jemu co się stało?
Ag: Nie wiem. Wiem tylko, że jakiś rok, może półtora temu miał poważny wypadek. Ledwo przeżył. Nic więcej nie wiem. Nie interesowałam się tym zbyt. Ej, zobacz ironię tej sytuacji. Nagadał Adamowi i go serce zabolało.
N: Domyślam się, że mówicie o Falkowiczu. To jest zły człowiek. Uważajcie ma niego, on nie ma serca. - do rozmowy wtrąciła się Rudnicka.
Ag: Już ty Nina wiesz... Daj se na wstrzymanie.
N: Na wstrzymanie? Nie ty sama słyszałaś co on mówił do Krajewskiego. I co to jest niby normalne?
Ag: Krajewski wymyślał głupoty, co się dziwisz.
N: Agata, on was wszystkich omotał. Jest bardziej cwany niż wam się wydaje. Kombinował całe życie. Kłamał, oszukiwał, knuł, zwodził, porzucał, obiecywał. Wiki jest naiwna. Mi też obiecywał... gruszki na wierzbie i wyszło z tego wszystkiego wielkie gówno. Niech Wiki się nie zdziwi, jak się jej z dnia na dzień pozbędzie, bo mu się znudzi.
Ag: Byłaś zwykłą dziwką. Kasę za to dostawałaś.
N: Se znalazł kolejnego adwokata. Na jego planszy nie jesteś nawet tym małym pionkiem. To jest manipulant. On się nawet tak nie nazywa, jak wszystkim wmawia.
B: To to nawet ja wiem. Weź se daruj. Nikt ci w to nie uwierzy.
N: On jest złym człowiekiem. A tak przy okazji, to on nawet nigdy nie miał żadnego wypadku. To też wam mówił. Chciał wzbudzać litość.
Ag: To kto uratował Hanę? Wróżki, czy kosmici? Nina, tę bajkę wciśniesz przedszkolakowi, nie mi.
N: Głupie jesteście.
Ag: Dobra, żyj sobie w tym swoim odjechanym świecie. I jeszcze zacznij te kadzidełka palić. - Woźnicka popukała się w głowę i poszła z Blanką do bufetu.
Ag: Ja na serio nie wiem, co ona ćpa.
B: Ale skąd ona wie takie rzeczy. Z tego co mówi, to przyjaciółmi nie są.
Ag: Eee no... ja nic nie wiem!
B: Agata!
Ag: Nie, sory ale ja nie będę rozsiewać plotek, które bardzo możliwe, że nie są prawdą bo większość z nich zapewne pochodzi od tej blond idiotki, która jeszcze trochę i oskarży Andrzeja o serię zabójstw, bo go nienawidzi.
B: No okey.
Wszedł do gabinetu i od razu usiadł na fotelu. Wyjął z aktówki opakowanie leków i połknął tabletkę. Do pokoju wpadła Wiktoria.
W: Cześć. Podobno mnie szukałeś. Przywiozłeś Blankę? - podeszła do biurka - Co to za leki?
F: Nic ciekawego. - szybko zabrał opakowanie z blatu.
W: Pytałam, co to za leki?
F: Kochanie, nie baw się w detektywa. Głowa mnie bolała. Zwykłe leki, 80% zawartości - paracetamol, a reszta jakieś niepotrzebne bzdury. Wystarczająca analiza?
W: Nie jestem głupia, ani ślepa. To są bardzo silne leki.
F: Skarbie, nie zajmujmy się głupotami. Twoja córka przyjechała. Jest z Agatą w bufecie. - podszedł do lekarki i odgarnął jej kosmyk włosów za ucho.
W: Mam nadzieję, że jakby się coś działo, powiedziałbyś mi.
F: Dobrze wiesz, że mówię ci wszystko. - pocałował ją w czoło.
W: Nie stosuj na mnie tych swoich technik omamiania, bo to nie działa.
F: Wiki... ja nie rozumiem o co ci chodzi. Są ważniejsze i ciekawsze sprawy niż taki głupoty.
W: Ja naprawdę ci ufam, naprawdę widzę kiedy kłamiesz i na prawdę wiem, że teraz to robisz.
F: Doceniam twoją troskę, ale tutaj ona jest zbędna.
W: Pokaż mi te leki. - No to klops. - pomyślał i zaczął układać wymówki.
F: Kochanie... - pocałował kobietę.
W: Andrzej, czy to jest aż tak wielka różnica, czy pokażesz mi je teraz, czy za kilka minut? Ja się nie dam spławić i na serio się o ciebie martwię.
F: Wiki, nie ma o co się martwić. Ciebie nigdy nie bolała głowa?
W: Bolała, ale nie brałam z tego powodu tak silnych leków.
F: Jakich silnych leków? Zwykły...
W: Dobrze, ty mi ich nie pokarzesz, pozwól, że zobaczę sama. - otworzyła szufladę i wyjęła fiolkę z lekami.
W: Chyba jednak nie takie zwykłe. Andrzej, dlaczego ty mi nic nie mówisz? Czy ty myślisz, że ja, nie wiem, będę próbować cię zabić? Człowieku, kocham cię i nie rozumiem, o co ci chodzi.
F: Ja też cię bardzo kocham i nie chcę cię bez powodu martwić. Dobrze wiem, że teraz będziesz siać panikę.
W: Jak długo to trwa?
F: Co kochanie?
W: Ty mnie poważnie zaczynasz wkurzać... - usłyszeli pukanie do drzwi i do gabinetu weszła Agata z Blanką.
Ag: Cześć. Byłyśmy już na kawie. Wszystko już dobrze?
F: To świetnie. Pracę już skończyliśmy, jedziemy do domu. - zaczął pakować papiery do aktówki - A to pozwolisz, że zabiorę. - zabrał Wiktorii opakowanie z lekami.
W: Andrzej. - profesor przestał pakować dokumenty i spojrzał na kobietę.
F: No cio?
W: Porozmawiamy jeszcze. Nie myśl, że ja ci dam tak po prostu się zabijać samemu.
F: Zabijać? - zaśmiał się krótko - Nie siej paniki i zamętu, kochanie.
W: Andrzej, ja nie jestem kretynką. Twoje przeróżne maski są świetne, ale ja widzę kiedy je zakładasz.
F: Spokojnie. - objął kobietę - To możemy jechać?
B: Ale że gdzie?
F: Do domu.
Ag: Ja spadam do hotelu. Pa.
W: Na razie.
F: Do widzenia.
B: To ty już nie mieszkasz w hotelu?
W: No nie.
F: Jedziemy. - Jak to dobrze jest być lekarzem i moc sobie wypisywać najsilniejsze leki przeciwbólowe. - pomyślał i całą trójką wyszli z gabinetu.
Jechali samochodem, gdy nagle profesor się zjechał na pobocze i się zatrzymał. Odchylił głowę do tyłu patrząc w sufit i kilka razy głęboko odetchnął.
W: Co się dzieje? - mężczyznę na chwilę zaćmiło - Andrzej, co się dzieje?!
F: Nic. Chcesz poprowadzić? - powoli omdlewał.
W: Cholera jasna. Andrzej. - poklepała go po policzku - Blanka, dzwoń po karetkę.
F: Nie trzeba. Kochanie, już wszystko dobrze.
B: To...?
F: Nie trzeba. Nie dzwoń. Zamieńmy się, Wiki. - kobieta szybko wysiadła z samochodu, a mężczyzna powoli obszedł samochód i zajął miejsce pasażera.
W: Jedziemy do szpitala. - odpaliła samochód.
F: Nie trzeba kochanie. Już lepiej.
W: Andrzej , ty potrzebujesz pomocy.
F: Na pewno nie tych ciołków ze szpitala. Proszę cię, jedźmy do domu.
W: Andrzej...
F: Wiktoria, proszę cię. Ja nie jestem idiotą. Dam sobie świetnie sam radę.
W: Jak sobie...?!
F: Porozmawiamy w domu. Nie debatujmy na środku drogi. Jedź.
W: Dobrze. - kobieta wolałaby od razu zawieść go do szpitala. Przecież on nie jest debilem, wie co robi. - pomyślała. Po chwili byli pod domem. Profesor wysiadł z samochodu i otworzył bagażnik.
W: Zostaw te walizki, do cholery! Albo zaraz mi to wyjaśnisz i ja ci pomogę, albo dzwonię po pogotowie!
F: Kochanie, nic mi nie jest.
W: Chodź. - chciała pomóc mu iść, ale jak zwykle nie dał sobie pomóc.
F: Wiki, ja umiem chodzić. - po chwili siedzieli w salonie.
W: Andrzej, wyjaśnij mi to.
F: Pozwolisz, że najpierw wezmę leki.
W: Gdzie?
F: Ja nie jestem niedołężny. - wstał i poszedł do jednego z pokoi. Wrócił po 15 minutach, wyglądając jakby nic się nie działo.
F: Idę po walizkę.
W: Stop. Jesteś ledwo żywy, wychodzisz na kwadrans i wracasz jak gdyby nigdy nic i jest ok. O co chodzi?
F: Naprawdę musimy?
W: Andrzej.
F: Dobrze wiesz jaki miałem wypadek. I dobrze wiesz, że po takich urazach to się zdarza.
W: Ale nie powinno.
F: Wiktoria, ja jakimś cudem żyję, więc to, że raz na jakiś czas coś mnie zaboli i muszę wziąć leki nie jest aż tak dziwne.
W: Ale nie powinno się zdarzać.
F: Ale może.
W: Zrób badania.
F: Wiktoria, ja nie mam czasu na takie bzdury.
W: O proszę bardzo, teraz masz czas. Jedziemy.
F: Kochanie, nic się nie dzieje. Tak samo skończyłaś medycynę, jak ja i tak samo wiesz, że to może się zdarzać.
W: Ale zdarzać rzadko.
F: I zdarza się rzadko. Kiedy to ostatni raz... w Lesznie. Mały odstęp czasu?
W: I ty tak po prostu bierzesz lek i jest okey.
F: Innowacyjne leki. Zresztą dobrze wiesz w jakim tempie rozchodzą się po organizmie leki zaaplikowane do krwi.
W: Czyli zastrzyki.
F: Wiktoria, odpuść.
W: A co gdyby to się zdarzyło na sali operacyjnej?
F: Rozsądny człowiek, a raczej taki, który ma minimum mózgu, gdy czuje, że mdleje, odpuszcza sobie dokończenie operacji. Nie jestem sam w szpitalu, ktoś by to dokończył. Wiktoria, nie doszukuj się zbędnych kłopotów, bo ich nie ma.
W: W Lesznie nie brałeś żadnych zastrzyków. Czyli to się nasila...
F: Skarbie, nie baw się w detektywa.
W: Ale...
F: Wiktoria, do cholery jasnej, skończ! Ileż można?! Ja tak samo jestem lekarzem jak ty i nie bój się, nic mi nie jest, nie zabijam się!
W: Rzeczywiście! Sory, że się o ciebie martwię! - zerwała się z kanapy.
F: Wiktoria... - chciał pójść za nią.
W: Zostaw mnie na chwilę samą.
F: Kochanie.
W: Chwilę, proszę. - wyszła przed dom i usiadła na bujanej ławce.
B: No to klops. Kobiety nigdy nie zrozumiesz.
F: To może mi pomożesz?
B: Zasada jeden. Kobieta zawsze ma rację, nawet jeśli nie ma. Zapamiętaj.
F: Tak... Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba. Masz telewizor, komputer... - wyszedł z salonu. Kilkanaście minut później pod willę przyjechał samochód Adama.
Ad: No heja! Co żeś zrobił?
F: Nie interesuj się.
Ad: Za zdradę to trochę za mało tych kwiatów, ale więcej w kwiaciarni nie było.
F: Ciołek. - profesor zabrał od niego kwiaty i poszedł do wciąż siedzącej na ławce Wiktorii.
F: Kochanie... przepraszam. - Boże, jakie to dziwne słowo. - pomyślał - Wiem, że się o mnie martwisz, ale nie ma o co. - podał jej bukiet róż.
W: Piękne kwiaty.
F: Są niczym w porównaniu do twej urody.
W: Już się nie podlizuj. - pociągnęła go, zmuszając aby usiadł na ławce.
F: Nie podlizuję się.
W: Andrzej, ja się na serio martwię o ciebie.
F: Na prawdę nie masz się czym martwić. Wszystko jest dobrze.
W: Jak można mówić, że jest dobrze, skoro ty prawie zemdlałeś.
F: Nic mi nie jest.
W: A gdybyś szedł ulicą i...
F: I co? Ja na prawdę umiem sam połknąć tabletkę przeciwbólową. Nie potrzebuję do tego asysty.
W: Jak widać tabletka ci nie pomogła. Nie udawaj, że tak ma być.
F: I co mam z tym zrobić według ciebie? Raz, czy dwa w roku czuję jakiś cholerny ból i prawie mdleję. Jaka diagnoza?
W: Pójdź do Marka. Nie jestem kardiologiem.
F: A ja nie jestem kretynem. Dr. Rogalski powiedział, żebym się cieszył, że żyję i nie jestem niepełnosprawny.
W: To idź do lepszego kardiologa.
F: Wiktoria. Lepszy kardiolog dał mi leki. I tyle. I naprawdę nie ma żadnego problemu. Bardzo cię proszę, nie panikuj.
W: Kardiologia przecież się rozwija...
F: Kardiologia jeszcze nie rozgryzła tego jak to możliwe, że ja chodzę. Skończmy już ten temat.
W: Lekarz boi się rozmowy o zdrowiu?
F: Możemy porozmawiać o twoim.
W: Ale mi nic nie jest.
F: I mi tak samo. - zobaczyli wypadającą szybę.
F: AAAADAAAAM!!!!
Ad: Sory!
W: Blanka!
B: Tak? - dziewczyna wyszła do ogrodu.
W: Co on zrobił?
B: Rzucił książką.
F: Książką?
B: Tłumaczył mi, że książki są bezsensowne i zatruwają nam życie, a dla ukazania tego, iż on nimi gardzi, rzucił jakąś encyklopedią.
F: Encyklopedię to on powinien przestudiować. Adam!
Ad: No? - przyszedł do nich.
F: Nie "no", tylko "słucham".
Ad: Okey. Słucham?
F: Wybiłeś szybę.
Ad: No.
F: Nie "no", tylko "tak".
Ad: Okey, to tak.
F: I co masz do powiedzenia?
Ad: No zbiłem ci szybę.
F: Nie "no".
Ad: Zbiłem ci szybę.
F: Coś jeszcze masz do powiedzenia?
Ad: Jak cię pobujam na tej ławeczce, to starczy na odkupienie swoich czynów?
F: Nie.
Ad: Boże. To co mam zrobić?
F: Będziesz pielił ogródek.
Ad: CO?! Masz od tego służącą!
F: Pomożesz pani Ani.
Ad: Ale no nie mógłbym cię pobujać na ławeczce?
F: Nie.
Ad: A muszę?
F: Tak, a tą encyklopedię, którą rzuciłeś w okno, masz opanować. Na pamięć, będę cię pytał.
Ad: Co?!
F: Nie zrozumiało dziecko pracy domowej? Masz tydzień i chce widzieć ciebie nauczonego.
Ad: Ty jesteś jakiś chory!
B: Adam, dam ci dobrą radę, nie pogrążaj się.
Ad: A w dupie z wami!
F: Masz skończyć ten kurs savuar vivru. Chcę widzieć dyplom.
Ad: Tsa.
F: I nie zapomnij o pracy domowej.
Ad: Ehe.
F: Tydzień.
Ad: Nara! - odjechał spod willi z piskiem opon.
B: Co za palant.
F: On już się taki urodził. Zawsze był głupi.
W: Na prawdę?
F: Tak.
B: Nie wiadomo czy się śmiać, czy płakać.
F: Śmiać.
B: Ja nie chciałabym być jakimś kłopotem, no ale coś do jedzenia moglibyście mi dać. Samą kawą z bufetu się nie da żyć.
W: Aaa sory.
F: Jedziemy gdzieś?
W: Nie chce mi się ruszać z domu.
F: Dzwonimy do restauracji?
W: Może coś bardziej domowego?
F: A ugotujesz coś?
W: Niezbyt.
F: Mamy jedzenie w lodówce?
W: Aż za dużo. Wypada nam z tej lodówki.
B: Ludzie, ja nie chcę gotować.
F: A czy ktoś ci karze gotować?
W: Od czegoś jest gosposia.
B: Co? - zobaczyli starszą kobietę wchodzącą na posesję domu.
F: Wezwaliśmy ją chyba telepatycznie.
W: Może zapomnieliśmy, że miała przyjść?
F: Pewnie tak.
W: Pani Aniu! - kobieta podeszła do nich.
P.A: Dzień dobry.
F: Dzień dobry. Może nam pani coś ugotować?
P.A: Na trzy osoby?
F: Tak.
P.A: A co?
F: Blanka?
B: Coś na szybko.
P. A: Oczywiście. Zaraz zobaczę, co macie państwo do jedzenia.
W: Dziękujemy.
P.A: To moja praca. - wzrok kobiety padł na wybitą szybę - Wezwać szklarza?
F: Jakby pani mogła.
P.A: Oczywiście. - kobieta poszła do kuchni.
B: Wy macie gosposię?
W: Błagam cię, ja się gubię w tym domu. Jak go szukam, to dzwonię. Chodzenie w kółko jest bez sensu.
B: Fajny pałac.
F: Dom jak dom.
B: Dom jak dom?! Dom jak dom?!
W: Blanka, są zwykli ludzie, szare myszki, jak my i 99,9% społeczeństwa polskiego, a są ludzie, którzy chcą dostać Nobla i mają na to realne szanse.
B: Ja już nic więcej nie mówię.
Okey, te moje opowiadania schodzą na psy, wiem.
Cudowne <3
OdpowiedzUsuńKochana cóż za głupoty opowiadasz ... ta część jest świetna! Piszesz coraz lepiej :) Czekam na next <3
OdpowiedzUsuńJuż myślałam, że się a mnie obraziłaś, tak dawno cię tu nie widziałam! Dziękuję :)
UsuńKochana jak ja bym mogła się na ciebie obrazić :* Po za tym żeby się obrażać najpierw trzeba mieć o co :D A u mnie słabo z komentarzami i tak komentuję na raty jak czas pozwoli ;)
UsuńJa cie nie mogę ile tekstu. Ale właśnie takie opowiadania kocham. Piszesz cudownie i po raz kolejny to pokazujesz. Czekam na nexta:)
OdpowiedzUsuńWcale nie schodzą na psy. Nadal są to moje najbardzie ulubione opowiadania z wszystkich jakie czytam.
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło :)
UsuńGenialne opo......fajnie, że Blanka przyleciała...... opo wspaniałe :)
OdpowiedzUsuńKiedy next?? :)
Fajnie !!! :) wiem że długooooo nie komentowałam ale czytałam !! :D
OdpowiedzUsuńJedna uwaga nie rób takiego debila z Adama :/
Oj tam, Adam jest debilem. Nie lubię go zbytnio więc robię z niego idiotę :)
UsuńDzięki za radę :D